sobota, 26 kwietnia 2014

"Manon Lescaut" z Baden Baden

Pucciniego poznajemy zazwyczaj na pierwszym etapie naszego zainteresowania operą, przez jakiś czas eksplorujemy entuzjastycznie by porzucić  - niektórzy bez żalu, niektórzy wręcz z pewnym wstydem. To muzyka dla początkujących i bardzo młodych. Nie dlatego, że kiepska, Boże broń, ale wymagająca od odbiorcy dziecięcej prawie szczerości i naiwności, nastawienia się na czyste emocje, i to te najprostsze, z bebechów płynące.  Powinniśmy płakać z Rodolphem nad martwą Mimi, zalewać się łzami nad ciałem Liu, razem z Cavaradossim żegnać się z życiem, z Toscą wzywać Scarpię na sąd boży, współodczuwać rozpacz porzuconej Butterfly. U Pucciniego miłość to nie jakieś tam bezcielesne i ogólnikowe zjawisko – to pasja, desperacka namiętność nielicząca się z nikim i niczym. Poza tym – jego bohaterowie zazwyczaj nie poprzestają na słownych deklaracjach, oni uprawiają seks lub też do tego dążą. W końcu to Puccini najlepiej oddał muzycznie urok nocy poślubnej w najgorętszym duecie w dziejach gatunku („Bimba dagli occhi pieni di malìa”). U niego mamy przeżywać w sposób pierwotny, nie zaś zastanawiać się nad istotą bytu bądź rozwiązywać inne transcendentalne problemy. Nie możemy też podziwiać na chłodno lub oddawać się lekko pobłażliwemu rozczuleniu. Ja sama mam do mistrza niezbyt nabożny stosunek – poza „Turandot”, którą bardzo lubię powracam do jego dzieł właściwie tylko przy okazji występów śpiewaków, których nowych ról jestem ciekawa. Tym razem jednak przyczyna sięgnięcia po „Manon Lescaut”  była inna.  W okresie zakochiwania się w operze obejrzałam spektakl z 1983 roku , który utrwalił się w mojej pamięci jako doskonały i nie odczuwałam szczególnej potrzeby sprawdzania innych (naocznie, bo wysłuchałam jednak kilku nagrań) , zwłaszcza, że teatry nie były skłonne do narażania mnie na tego typu pokusy. Rzecz niby nigdy nie znikła z żelaznego repertuaru ale wystawiano ją zastanawiająco rzadko. Do TWON jakoś nie miałam ochoty się wybrać sądząc po relacjach niczego nie straciłam. A dziś z niejakim zdumieniem można odnotować gwałtowny renesans „Manon Lescaut”, chcą ją u siebie pokazywać teatry mniejsze i te najsławniejsze . W tym roku grano ją już w Rzymie i Baden Baden, w kolejce czekają jeszcze ROH i BSO, zaś w sezonie 2015/16 Met. Ról głównych podejmują się supergwiazdy: Netrebko i Kaufmann, a także inni śpiewacy pierwszoligowi. Posłuchawszy sobie z przyjemnością transmisji radiowej z Rzymu (rola Manon wydała mi się idealna dla Anny Netrebko) z ciekawością rozpoczęłam oglądanie spektaklu badeńskiego, zwłaszcza, że to on za dwa lata trafi do Nowego Jorku (w obsadzie identycznej jak czerwcowa z ROH – Opolais i Kaufmann).  Wrażenia mam mieszane, ale po kolei. Z całą, stuprocentową pewnością (rzadko taką mam) mogę stwierdzić, że główną gwiazdą  i przyczyną, dla której nie mam poczucia zmarnowanego czasu był Simon Rattle i Berliner Philharmoniker. Nie jest to orkiestra, która zbyt często grywa taką muzykę ani dyrygent, który regularnie ma okazję ją prowadzić (muzykę, nie orkiestrę oczywiście). Może właśnie dlatego włożyli w tę pracę tyle serca i dobrej woli – nie wiem, w każdym razie zalety charakterystycznej, pucciniowskiej orkiestracji były słyszalne od pierwszej do ostatniej sekundy, śpiewacy należycie wspomagani, tempa idealne. Cudo. Niestety, nie da się tego samego powiedzieć o inscenizacji. Richard Eyre przeniósł akcję do czasów niemieckiej okupacji Francji w czasie II Wojny Światowej, co uczyniło ją nieco absurdalną. Rodzeństwo Lescaut  zobaczyliśmy w niewdzięcznej roli kolaborantów – cóż, mniejsza o to, zdaje się, że we Francji miejscowe kochanki niemieckich notabli bądź ich współpracowników bywały przypadkiem znacznie częstszym niż gdzie indziej. Ale, proszę sobie wyobrazić akt trzeci i czwarty – tych niemieckich żołnierzy deportujących francuskie prostytutki do Ameryki  - tu już granice tolerancji na operowy czysty idiotyzm zostały przekroczone. Co powoduje, przynajmniej u mnie napady niewczesnego chichotu. Być może nie miały by one szansy wystąpić, gdyby bohaterowie główni przykuli moją uwagę tak, jak powinni. Eva-Maria Westbroek  dostała trudne zadanie aktorskie, któremu nie podołała. Manon nie jest postacią, do której łatwo przekonać  a w tej produkcji jej chciwość i sprzedajność zostały raczej uwypuklone niż stonowane. Może tak miało być, może mieliśmy współczuć Des Grieux zakochanemu w takiej kobiecie … Ale to też się nie udało. Westbroek , którą dobrze wspominam z Sieglindy w Met  kompletnie zawodzi zwłaszcza w pierwszym akcie – jak w tej rosłej i dorosłej blondynie dostrzec wiośniane dziewczę? Można by, gdyby śpiewaczka miała po temu środki wyrazu wokalnego, wszak w partyturze Manon z początku różni się  od tej z drugiego aktu. Nie miała niestety. Śpiewała przyzwoicie, nie popełniała ewidentnych błędów, ale nic mnie nie obchodziła jej bohaterka – u  Pucciniego grzech podstawowy. Dopiero w finałowej arii „Sola, perduta..” dostrzegłam ślad tej postaci, jaką powinna być. Jej kawaler, Massimo Giordano bardzo się starał, ma warunki fizyczne do swej roli ale kompletnie pozbawiony jest talentu aktorskiego. Poza tym dysponuje bardzo dobrą górą skali, akceptowalną , a nawet ładną średnicą lecz dołu nie ma wcale. Nie potrafi też wykończyć frazy jak należy, zdarza mu się gwałtownie ją urywać. Z tych powodów protagoniści, chociaż wstydzić się tego występu nie muszą zostawili mnie zimną jak głaz. Pozostali artyści: Lescaut – Lester Lynch, Geronte di Ravoir – Liang Li, Edmond – Bogdan Mihai (zwłaszcza) byli na wysokim poziomie. Warto dodać, że dodatkowym bonusem obecności Simona Rattle za pulpitem dyrygenckim okazał się występ lady Rattle  w epizodzie. Magdalena Kožená , obecnie w zaawansowanej ciąży z trzecim dzieckiem zazwyczaj warta jest słuchania i tak też było tym razem (przepadam za barwą jej głosu). Gdyby ktoś poszukiwał „Manon Lescaut” wzorcowej, doradzałabym jednak raczej stareńką wersję z ROH, z Kiri Te Kanawą i Placidem Domingo, Des Grieux absolutnym (był wówczas nie tylko w świetnej formie wokalnej ale i fizycznej). Z nadzieją też czekam na tegoroczną produkcję londyńską  i zwłaszcza monachijską (będzie pięknie – przynajmniej jeśli chodzi o głosy amantów).









39 komentarzy:

  1. Okazuje się, że Annie Netrebko w drodze do wielkości brakowało dyrygenta. I spotkała wreszcie wielkiego Maestra - nie w MET, nie w Wiedniu czy Londynie, ale skromniejszym operowo Rzymie. Muti wydobył, moim zdaniem, z Netrebko pełnię możliwości. To chyba przełomowy dla niej sezon. Robert.
    http://www.youtube.com/watch?v=k_oDKCqw8mQ

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widać maestro Muti znalazł w Rzymie warunki do pracy, których w Mediolanie nie miał. A zwyczaj testowania nowej roli poza najsławniejszymi ośrodkami jest dobry i rozsądny. Wspaniałe miasto, dobra orkiestra, wybitny dyrygent - czegóż chcieć więcej?

      Usuń
  2. "Pucciniego poznajemy zazwyczaj na pierwszym etapie naszego zainteresowania operą, przez jakiś czas eksplorujemy entuzjastycznie by porzucić - niektórzy bez żalu, niektórzy wręcz z pewnym wstydem. To muzyka dla początkujących i bardzo młodych". Rozumiem, że taki Karajan, wykonując i nagrywając te opery w późnym okresie kariery, też był na pierwszym etapie zainteresowania operą, a może nawet początkującym i do tego się nie wstydził!!! Mnie za to ogarnia wstyd ogromny, bo ja jako młody człowiek zaczynałem, o zgrozo, od operetki, jakim wstrętnym ograniczonym tumanem byłem, że nie od "Kobiety bez cienia" i "Parsifala" w oryginale, jak bywalcy tego wysublimowanego bloga. Myślę o Genialni Superoperomani, że mi to wybaczycie, jak również ten grzech ciężki, że słucham wciąż z radością tandetnego "Butterflaya",oraz innych oper Pucciniego. I robię to wyłacznie dla wspaniałej muzyki i śpiewu, bo libretto jest dla mnie sprawą drugorzędną. I nic mi przy tym nie płynie z bebechów, choć taki bardzo młody już nie jestem, a do dziecięcej szczerości i naiwności też mi daleko. Biję się w piersi i obiecuję, że odtąd tylko R. Strauss ( oczywiście w oryginale, moja papuga świetnie zna niemiecki). Chodzące Bezguście

    OdpowiedzUsuń
  3. Szanowny Panie, cóż za rzeka emocji !Tylko, że zupełnie się nie zrozumieliśmy, być może nie wyłożyłam swych racji dostatecznie jasno, może też popełniłam grzech generalizacji. Ja nie lekceważę ani samego mistrza, ani też wielbicieli jego muzyki. Wydaje mi się tylko, że jej odbiór wymaga pewnego rodzaju wrażliwości, który zazwyczaj z latami tracimy, uwrażliwiając się za to na inne muzyczne przyjemności. Widać, że nie wszyscy. Gdyby Pan zechciał przeczytać posta na chłodno, zauważył by Pan być może, że słowo tandeta ani u mnie nie padło, ani też nie zamierzałam niczego takiego sugerować. Żałuję natomiast, że za obronę Pucciniego przed wyimaginowanym atakiem zabrał się Pan w taki sposób .Serdeczne pozdrowienia dla papugi - czy też może powinnam napisać herzlichen Gruß an Papageien.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szanowna Pani. Mnie w ogóle nie wydaje się, aby Puccini był kompozytorem dla "początkujących", gdyż początkujący meloman i tak zanudzi się na śmierć nawet na "Cyganerii". Mam tego typu liczne doświadczenia ze swoimi znajomymi, gdy na znacznie łatwiejszych pozycjach interesowały ich raczej elementy architektoniczne sali teatralnej. Z reguły zaczyna się od zachwytu nad pojedyńczymi, "hitowymi" ariami przeróżnych kompozytorów, a cały spektakl to daleka droga. Dojście po latach do muzyki Wagnera czy Straussa, wcale nie wyklucza możliwości słuchania Geddy lub Rothenberger w klasycznej operetce, o Puccinim nie wspominając, relaks też jest potrzebny. No chyba ,że idzie o geniuszy piszących: "to moja setna Tosca", "a to moja czterdziesta Salome", bo i z takim "statystycznym" rodzajem "rozkochania się w operze" zetknąłem się już w sieci. Zareagowałem, bo chodzi mi o coś innego. Wiele jest w dzisiejszym teatrze operowym rzeczy złych i niepokojących na przyszłość, wszyscy wiemy jakich. Wina leży po obu stronach- twórców spektakli, jak i publiczności. Tej ostatnie-świadomej tego co widzi i słyszy- systematycznie niestety ubywa. Pisanie, że Puccini to muzyka dla młodych i początkujących, nie przysporzy operze prawdziwych oddanych miłośników. Piszmy raczej , że to wspaniały kompozytor absolutnie dla każdego- co jest zresztą prawdą- większy będzie z tego pożytek. Każdy ma prawo lubić jednego kompozytora bardziej, innego mniej, ale z taką "klasyfikacją" Pucciniego pierwszy raz zetknąłem się w tym miejscu, bo wcześniej nawet by mi do głowy nie przyszło. Pomagajmy operze właśnie tym "młodzieńczym" entuzjazmem, unikając własnych subiektywizmów i atmosfery "sekcji zwłok", aby nasi następcy nie mieli wrażenia, że opera to coś strasznie skomplikowanego i ciężkiego do strawienia i lepiej się od tego trzymać z daleka. Ch.B.

      Usuń
    2. "Pomagajmy operze właśnie tym "młodzieńczym" entuzjazmem, unikając własnych subiektywizmów i atmosfery "sekcji zwłok", aby nasi następcy nie mieli wrażenia, że opera to coś strasznie skomplikowanego i ciężkiego do strawienia i lepiej się od tego trzymać z daleka."

      A na mnie właśnie takie wrażenie zrobiły Pańskie wpisy: opera musi czymś bardzo skomplikowanym, skoro początkujący meloman "zanudzi się na śmierć nawet na "Cyganerii"" i ma daleką drogę do całego spektaklu. A Strauss i Wagner to wręcz wiedza tajemna, dostępna dopiero po co najmniej czterdziestoletnim obcowaniu z operą.
      Drusilla

      Usuń
    3. Aż strach dyskutować z tak pojętną melomanką i przykro mi, że uraziłem Pani geniusz. Ja akurat jestem wyjątkowo tępy, bo choć partyturę Straussa czy Wagnera czytam jak gazetę, to po czterdziestu paru latach i tak wszystkiego nie rozumiem. Za to przez czterdzieści parę lat obserwuję tysiące widzów na widowni teatrów, z wieloma rozmawiam i trochę na ich temat wiem. Wielu z nich zaczyna znajomość z operą od Trzech Tenorów, Pavarotti International i tego typu koncertów, oraz innych płyt składanek- żaden wstyd-od czegoś trzeba zacząć. Wytrwanie i zrozumienie całego spektaklu przychodzi trochę później, co jest zupełnie normalne, a nawet pożądane, jeśli chce się dojrzeć do odbioru naprawdę, a nie tylko we własnym mniemaniu. Ja jako młody meloman usnąłem w sensie dosłownym na "Butterfly", a dziś uwielbiam tę operę. I ani trochę się nie wstydzę. Puccini "uwiódł" mnie dość późno i wcale nie muszę go porzucać, aby cieszyć się innymi kompozytorami, bo nie jestem sieciowym snobem, który w każdym zdaniu musi się dowartościować. "Porzucanie Pucciniego", "Puccini najlepszym kompozytorem dla początkujących"-z tak bezsensownym wątkiem w życiu nigdzie się nie spotkałem. Chciałoby się powiedzieć " kończ waść, wstydu oszczędź"! A operze życzę przyszłych słuchaczy, którzy będą znajdować po równo radość w repertuarze "od Lehara do Wagnera" i nie będą z wielkiego kompozytora czynić twórcy dla "mniej wyrobionych". Pomijając fakt, że wielu to po prostu i zwyczajnie obraża. Ch.b.

      Usuń
    4. Również uwielbiam Butterfly i zazwyczaj płaczę na niej jak bóbr, ale może nie powinnam, skoro jeszcze nie przestudiowałam i zrozumiałam całej partytury?
      Drusilla

      Usuń
    5. A ja jestem niewrażliwa na urok Butterfly, za to śmierć Liu powoduje u mnie własnie taką "reakcję z bebechów", której się nie wstydzę. Bo się nie wstydzę żadnej własnej reakcji na sztukę i nie obrażam na to, że inni reagują po swojemu.

      Usuń
    6. No właśnie - każdy z nas ma indywidualną wrażliwość oraz własną drogę do poznania i pokochania opery, często wyłamującą się ze schematów.
      Drusilla

      Usuń
    7. Wcale tu nie chodzi, o co się komu rozchodzi i nie trzeba studiować od razu partytury. Przypominam tylko, że ów "kompozytor, którego początkujący operoman eksploatuje i z pewnym wstydem porzuca", to najwybitniejszy twórca włoskiej opery po Verdim. Piotr Kamiński w swoim dziele "Tysiąc i jedna opera" nazywa go godnym następcą Verdiego i wielokrotnie podkreśla jego melodyczny geniusz, jak również bogactwo i nowatorstwo środków kompozytorskich. O ile wiem, to akurat ten krytyk jest dla wielu z Państwa autorytetem, ja również cenię go wysoko. Ja dla przykładu nie przepadam za "Onieginem", bo trochę nastroju depresyjnego u mnie wywołuje, ale słucham zawsze z zainteresowaniem i nigdy nie poddaję geniuszu Czajkowskiego w wątpliwość. A czy naprawdę ktoś rozsądny sądzi, że początkujący meloman jest w stanie "wyeksploatować" do końca jakiegokolwiek wybitnego kompozytora i porzucić go dla uroków orkiestracji R.Straussa ? Nie ma z całą pewnością do tego środków, wszystkiego trzeba się nauczyć, najlepiej z dobrym przewodnikiem. Sądzę, że nawet bardzo zaawansowany operoman zawsze i do końca życia odkryje coś nowego dla siebie, na tym właśnie polega geniusz tych twórców. Warto więc mieć wobec nich trochę pokory i nie traktować jako środek w dyskusji, której można by nadać zbiorczy tytuł "JA i opera". ChB

      Usuń
    8. Skoro padło nazwisko Piotra Kamińskiego, pozwolę sobie zacytować fragment jego artykułu, opublikowanego swego czasu w Ruchu Muzycznym: "Opera była rozrywką masową przez cały wiek XIX (choć zaczęło się to jeszcze wcześniej), póki nie zastąpiło jej kino. Los dzieła i śpiewaka zależał wówczas nie od lóż, ale od jaskółki. Uważam, że czerpanie z opery rozkoszy estetycznej nie wymaga ani trochę więcej przygotowania niż Titanic: wystarczy mieć uszy i oczy."
      Drusilla

      Usuń
    9. Drusillo, zapewne wszyscy lub prawie wszyscy bardzo wysoko cenimy pana Piotra. Ale wybacz- ten cytowany fragment (jesli nie zaszkodziło mu wyjęcie z większej całości, bo rozumiem, że nie możesz jej zacytować) to też jest generalizacja. Są takie opery, na które reaguje się tak właśnie - jak na "Titanica" - choćby ... Puccini i takie, które jednak tego przygotowania od odbiorcy wymagają. Wiesz np. jakie są skutki rozpoczęcia kontaktu z Wagnerem od "Śpiewaków norymberskich", bo , o ile dobrze pamietam brałaś udział w dyskusji na portalu pp. Olszewskich. Ja sama źle wspominam pierwsze zetknięcie z "Borysem Godunowem" - zakończyło się zniechęceniem do tego arcydzieła na długie lata - byłam za młoda i nieprzygotowana.Więc pewnie różnie z tym bywa.Pozdrawiam .

      Usuń
    10. Trudno dziś określić, ile rozumiała z opery publiczność dziewiętnastowieczna, podobno dużo rozmawiała w trakcie, obserwowała kreacje dam przez lornetkę i jadła kanapki. W XX w. pojawiła się jednak ta zdecydowanie bardziej świadoma. Proponuję ponadto w ramach eksperymentu zaprowadzić jakiegoś młodziana najpierw do kina na "Titanica", a potem na "Siostrę Angelicę", zobaczymy ile z każdego zrozumie. Mnie prawdziwa historia "Titanica" wzrusza jednak bardziej niż śmierć Liu, bo to rzeczywista wielka tragedia, która naprawdę miała miejsce i wyobrażam sobie strach i cierpienie tych ludzi. A w operze wzrusza mnie genialna muzyka i kunszt wykonawców, taki jestem prymitywny-trudno!

      Usuń
    11. Jeżeli mówimy o typowym młodzieńcu - efekt mógłby być podobny. Odpadłby znudzony patrzeniem na melodramat z wujkiem Di Caprio... Siostra Angelica przynajmniej krótka...

      Usuń
    12. Papageno, oczywiście pamiętam tę dyskusję o "Śpiewakach". Ale na forum tego portalu można też przeczytać wypowiedź osoby, dla której fascynacja operą zaczęła się od obejrzanego w tv "Pierścienia Nibelunga"...
      Zatem w rzeczy samej - różnie z tym bywa :)
      Drusilla

      Usuń
  4. IMHO Puccini jest dobry dla wszystkich i na wszystko. Moim znajomym, którzy chcą się zarazić operomanią polecam "Toscę" - piękna muzyka,
    naładowana emocjami i wartka akcja, jak w dobrym filmie sensacyjnym.
    Jola

    OdpowiedzUsuń
  5. Zgadzam się - na zarażenie - idealny. I cieszę się, że są tacy, co chcą.

    OdpowiedzUsuń
  6. Papageno,

    obejrzałam "Manon Lescaut" z Baden - Baden. Tak jak Ciebie, nie przekonali mnie odtwórcy głównych ról ani inscenizacja. Jednakże, w porównaniu z warszawską "Manon Lescaut" z 2012 r., można powiedzieć, ze jest to arcydzieło. Nie zapomnę sceny deportacji z "Manon.." wg Trelińskiego: akcja toczy się w metrze, ona czeka na peronie za szklaną ścianą, a Des Grieux
    stoi w budce telefonicznej ze słuchawką w dłoni. Scenę oświetlają silne światła stroboskopowe a z głośników wylewa się huk pociągów. Jak widzisz, mimo że nie widziałaś "Manon Lescaut" w TWON, to nic nie straciłaś.
    Jola

    OdpowiedzUsuń
  7. A widziałaś tę starą wersję z ROH? Trzyma się świetnie mimo upływu lat i warto obejrzeć a posłuchać przede wszystkim.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, widziałam wersję z ROH z1983 r. i bardzo mi się podobała. Niedawno telewizja Mezzo odtworzyła nagranie spektaklu live z MET z 2008 r. a więc z czasów kiedy do Polski transmisje z MET jeszcze nie dotarły. Scenografia i kostiumy rokokowe - plusze ,aksamity, koronki i peruki, brakowało tylko złotych młoteczków do unieszkodliwiania insektów. Ale Karita Mattila jako Manon - doskonała wokalnie i aktorsko. Nie pamiętam, kto śpiewał Des Grieux.
      Kupiłam bilet na transmisję tejże opery z ROH 24 czerwca.

      A teraz czekam na II część koncertu Placida Domingo z Poznania. Może będzie ciekawsza niż część I.
      Jola

      Usuń
  8. W poszukiwaniu wspaniałej Manon odsyłam przede wszystkim do Magdy Olivero a w wersji wizualnej do Renaty Scotto. Kiri jest urocza w Mozarcie, czasem w R. Straussie, ale Manon Lescaut? Robert.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem, to była trochę inna Manon. Delikatniejsza, bardziej ulotna, pewnie sympatyczniejsza niż większość dramatycznych kolezanek. I bardziej od nich wiarygodna w pierwszym akcie. Dalej - różnie. Mnie się taka Manon podoba.

      Usuń
  9. Kochani - pamiętacie że Puccini (a w szczególności Cyganeria0 to prawdziwy "dyrygencki killer". Karajan powiedział kiedyś że pierwszych sto jego "Bohemek" to spektakle nieudane, potem dopiero zaczęło wychodzić..... Riccardo Muti wielokrotnie mówił o swojej długiej drodze do profesjonalnego władania partyturami toskańczyka, w czym wrótuje mu Antonio Pappano, a Jimmi Levine powiedział, że przed diablelnie technicznie trudnym 2 aktem Toski zawsze drżą mu ręcę. I nie chodzi tu o kwestie interpretacji, tylko aspekt techniczny, koordynacyjny, Puccini jest w tym względzie bardzo wymagający, a najmniej problemów nastręcza.......Turandot. P.

    OdpowiedzUsuń
  10. Właśnie dlatego Rattle wydał mi się największą gwiazdą tego spektaklu. A czy przypadkiem "Fanciulla" nie jest trudniejsza pod tym względem , przynajmniej od "Toski"?

    OdpowiedzUsuń
  11. Najtrudniejszy jest I akt Cyganerii. To taki chrzest każdego operowego dyrygenta przed orkiestrą. Pierwsze cztery dźwięki całego zespołu uderzano są po pauzie i to "raz" dyrygenta musi być wyjątkowo precyzyjne i pewne. Każde zachwianie to rozsypka. Tam jest moc zmian tempa, nieustanne przejście z ariosa w ansambl i recytatyw, wszystko szalenie kapryśne. Kiedy pojawia się w końcu Mimi - dyrygent z ulgą oddycha, czując, że najgorsze minęło :). II akt Toski jest też bardzo trudny - akordy orkiestry wchodzą po określonych słowach, soliści muszą być więc bardzo profesjonalni rytmicznie, a z tym rożnie bywa. Kiedyś mi się wydawało że Puccini to takie melodyjne "bajeczki dla grzecznych dzieci",, bo tak odbiera to widz, ale kiedy przeglądnąłem partytury - oj oj - zdanie zmieniłem. Właśnie 1 akt Cyganerii pojawia się w samym finale wielu konkursów dyrygenckich, obok Święta wiosny, a i pianiści korepetytorzy na nim są testowani. Fanciulli nie analizowałem, ale wydaje się że scena pokerowa łatwa nie jest. Oprócz tego, jak wiemy, to wokalny killer dla sopranu - cytowana przez Ciebie Papageno Westbroek całkiem udanie to zaśpiewała w Londynie i Amsterdamie - lepiej niż Voigt w MET. Robert kiedyś napisał tu, że Toska jest prosta (fakt tak prowokacyjnie powiedziała tez Callas). Ale to złudne. Wielka Leontyne Price, która po zaśpiewaniu Minnie miała wielomiesięczny kryzys, zawsze mówiła że Verdi daje jej głosowi poczucie bezpieczeństwa, a Puccini niszczy go tym nieustannym zdwojeniem orkiestrowym. Coś w tym jest. Lansowana obecnie bardzo Kristine Opolais, śpiewa moc Pucciniego (była bardzo dobra wokalnie jako Rusałka i Madama kilka lat temu) i z transmisji na transmisję słyszę jak w glosie pojawia się coraz większa ostrość i niemiła wibracja. Mam nadzieję, że dziewczyna się zbierze, bo szkoda by było gdyby ten niewątpliwy talent, podparty urodą i sceniczną charyzmą szybko nam się rozsypał. Dawno temu miałem przyjemność rozmawiać z Mariuszem Kwietniem na temat 2 aktu Toski, który go bardzo "kręci". To jest przy precyzyjnym zrealizowaniu partytury interesujące muzycznie, mając w sobie psychologiczny ekstremizm. Bardzo to przez lata zbanalizowano miernymi kreacjami pełnymi wrzaskow i pseudopatosu, co jest skutkiem ignorowania dokładnych zapisów kompozytora, ale...nasz baryton ma rację. Potencjał jest!!!!!!!!P. Pozdrawiam wszystkich. P.

    OdpowiedzUsuń
  12. Tak, zdecydowanie, Puccini bywa niedoceniany i przez niektórych traktowany protekcjonalnie. Może jest to troszkę przypadek wspominanego przez Papagenę w jednym z jej artykułów Czajkowskiego?
    Mnie generalnie wiele dzieł mistrza z Lukki (szkoda, że taka trochę, jak na toskańskie standardy, zaniedbana) też "kręci". Tosca, w dobrym wykonaniu zawsze powoduje ciary w II akcie. Na mnie przynajmniej robi wrażenie, choć zdecydowanie początkującym "operofanem" nie jestem.
    Jednak będę podtrzymywał, że partia Toski nie jest szczególnie trudna pod względem czysto wokalnym. Oczywiście dla wybitnej i wszechstronnej stylistycznie śpiewaczki. Trudność na pewno polega na sztuce modulacji, różnicowania skrajnych nastrojów Florii środkami wokalnymi.
    Pamiętam jakie ostatnio na mnie wrażenie wywarła chińska śpiewaczka Hui He - co za głos, frazowanie, piękna dykcja. Oboje z Andrzejem Dobberem naprawdę stworzyli wielkie widowisko wokalno-aktorskie w 2 akcie.
    Na pewno Pucciniego nie można śpiewać szeroko i siłowo (Wagnera zresztą też :) ). Może dlatego z rezerwą się odnoszę do "specjalistek od Pucciniego", a większy komfort dają mi śpiewaczki i śpiewacy dobrze znający tajniki bel canto, którzy jak Callas czy Scotto były wielkimi belcancistkami.
    Ktoś kiedyś powiedział, że legendarna Magda Olivero śpiewała Pucciniego trochę jak Mozarta, ale i Belliniego. I to jest piękne. Robert.

    OdpowiedzUsuń
  13. Kochani Czytelnicy! Teraz już wiem na pewno - popełniłam grzech generalizacji przyjmując, że mój stosunek do Pucciniego ma zasięg szerszy niż ma w rzeczywistości. Postaram się tego wystrzegać. Dziękuję za wszystkie wasze głosy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trafna autorefleksja dotycząca irytujących generalizacji.
      Ciekawe czy autorka blogu wyciągnie podobne wnioski a propos swoich aroganckich odpowiedzi w dyskusjach, typu " Psy szczekają, karawana jedzie dalej itp." Oby.
      Arek

      Usuń
  14. Papageno, nie przesadzaj z tym "grzechem generalizacji". Przynajmniej Twój wpis wywołał ciekawą wymianę zdań. A poza tym jest coś w tym co piszesz na początku. Bardzo wielu debiutantów zaczyna od słuchania Pucciniego i siłą rzeczy u wielu melomanów ta operowa inicjacja czy "pierwsza miłość" wygasa. Warto jednak czasem do tego poczciwego Pucciniego wracać, bo jednak piękne opery pisał i stwarzał, jak to się mówi, pole do popisu dla śpiewaków.
    I nie wyobrażam sobie dobrego teatru bez "Toski", "Butterfly", "Cyganerii" czy "Turandot" w stałym repertuarze. Robert.

    OdpowiedzUsuń
  15. Tylko Robercie widzisz jak to bywa z tymi belcancistkami, jak Renata Scotto, której predyspozycje aktorskie i sceniczny temperament nie pozawalały wytrwać w repertuarze naturalnie predestynowanym dla jej głosu. Bardzo wcześnie sięgnęła po Butterfly i potem po inne role Pucciniego, którymi jak dobrze wiemy zrujnowała sobie górę skali. Kierowała się jednak sercem w wyborach, odwrotnie do takiej Gruberovej, u której przeważała chłodna kalkulacja - ale to na marginesie. Papagena ma rację w tym, że wielu operofanów po zachwycie i uwiedzeniu Puccinim szuka potem czegoś innego. Bo faktycznie jest to idealny kompozytor dla rozpoczynających przygodę z operą. Nie jest to jednak kompozytor dla początkujących śpiewaków, o czym boleśnie się przekonał kiedyś Piotr Beczała po przyjeździe do Grazu."Puccini - zapomnij o nim na długie lata - teraz zrobisz sobie technikę, potem długo posiedzisz w Mozarcie, a później....Ale to dalekie perspektywy". I jeszcze jeden aspekt Pucciniowskich partytur, już tu wcześniej sygnalizowany - mocna orkiestracja, której ofiarą padają nawet bardzo utytułowani dyrygenci, w dziełach wydawałoby się oczywistych. Tak było - jeśli wierzyć wszystkim recenzjom i wpisom blogowym - w MET, podczas ostatniej serii Butterfly, kiedy Marco Armiliato dosłownie zmiótł w proch wszystkich swoich solistów w I akcie...... P.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne, Scotto sobie głos co nieco podniszczyła, ale ja wolę go określać "głos zraniony", którym jeszcze potrafiła robić cuda pod względem stylistycznym i wyrazowym w repertuarze belcantowym. A były to już lata 70 kiedy na pewien czas wyrzucono artystkę ze studiów nagraniowych: "Lunatyczka" czy "Anna Bolena".
      Tak, zdecydowanie wolę w śpiewie serce niż kalkulację. Wtedy "zniszczona góra" ma dla mnie znaczenie drugorzędne zwłaszcza gdy mam do czynienia z kreacją i nie muszę się zastanawiać " O czym pani tak pięknie śpiewa?" Robert.

      Usuń
  16. Robercie, dotknąłeś tematu, o którym można dyskutować w nieskończoność. Mam tylko zasadnicza wątpliwość, czy serce i rozum muszą być w wiecznej opozycji. Wyobraź sobie Twoją ukochaną Callas kierującą się troszkę mniej emocjami, zaś odrobinkę (tylko tyle)bardziej rozsądkiem - może mógłbyś wtedy, a także my wszyscy delektować się jej interpretacjami wiele lat dłużej?
    Wiem, że nie jesteś fanem Caballe, ale swego czasu (szkoda, że ten czas dawno minął) potrafiła wspaniale połączyć interpretację z nieziemsko pięknym śpiewaniem (pamiętasz jej Salome?). A Scotto to dla mnie ten przypadek, kiedy wszelki realizm się wyłącza - kocham ją za wszystko, nawet za Toscę. Ona zawsze była przede wszystkim istotą ludzką, potem kobietą i last but no least śpiewaczką.

    OdpowiedzUsuń
  17. Żaden wielki śpiewak czy aktor nie kieruje się na scenie niekontrolowanymi emocjami, bo mogłoby to się zakończyć jedynie katastrofą, w teatrze śpiewanym o wiele większą niż w mówionym. Ci wielcy są dlatego wielcy, bo doskonale potrafią "odtwarzać uczucia" stosując "sztukę maskowania sztuki". Oczywiście potrzebują do tego odpowiedniej dawki wrażliwości i życiowej obserwacji. Ale to publiczność ma się wzruszać, a nie wykonawca. Callas z pewnością nigdy nie kierowała się nagimi emocjami, jej sztuka to wynik pracy i intensywnego myślenia, głos zniszczyła sobie partiami zbyt wysokim,i tracąc substancję w średnicy. Nastoletnia Scotto zaczynała jako mezzosopran, są jej nagrania arii Azuceny z konkursów wokalnych. "Pięknej góry" nigdy nie miała, ale właśnie nie bała się nigdy tych "brzydkich dźwięków" i potrafiła uczynić z nich mistrzowsko niezawodny środek wyrazu, stając się godną spadkobierczynią idei Callas.

    OdpowiedzUsuń
  18. Nie chodzi o kierowanie się emocjami na scenie - to oczywiste (znów przychodzi mi na myśl kontrolowana ekstaza wg Karajana). Chodzi o pracę nad rolą i przefiltrowanie postaci przez to, się przeżyło lub też sobie o niej wyobraża. . Ale także rozsądek przy podejmowaniu decyzji repertuarowych i życiowych. Callas zniszczyła głos tyleż przez repertuarową zachłanność, co przez potrzebę bycia fizycznie atrakcyjną, nie tylko na scenie.

    OdpowiedzUsuń
  19. Oczywiście nie sposób, z założenia, przeciwstawiać emocji - rozumowi. Zgadzam się z anonimowym komentatorem.
    Ale jednak są śpiewacy, którzy nie boją się ryzyka, "brzydkich dźwięków", emocji w śpiewie (niezależnie jak do nich dochodzą) są i tacy, którzy śpiewają, jak Gruberova, do siedemdziesiątki (kariery jeszcze nie zakończyła) i uważani są za "fenomen".
    Callas nie byłaby La Callas gdyby była "rozważna". To nie ma już kompletnie znaczenia zwłaszcza, że wiele kreacji Callas do dzisiaj jest punktem odniesienia, a wielu długowiecznych artystek śpiewających "odsetkami" - niekoniecznie.
    Pamiętajmy też w jakich czasach śpiewała Callas, jak działał ówczesny rynek nagraniowy itp. Dla mnie jej zachłanność repertuarowa nie była, wedle dzisiejszych standardów, przesadzona, choć można żałować, że zamiast śpiewać i nagrywać Turandot, Toskę czy inną Aidę mogła nam pozostawić więcej Rossiniego (Semiramida, Adelaide di Borgogna i wiele innych), Belliniego (La Straniera!) , Donizettiego, Mozarta...No, ale takie były czasy. To wszystko ciekawy i szeroki temat. Może przy innej okazji na nowo wyłoni się dyskusja.
    Szczególnym przypadkiem rozwagi była Elisabeth Schwarzkopf, która w pewnym momencie ograniczyła repertuar do czterech ról, ale do dzisiaj nie ma rozmowy o Marszałkowej czy Hrabinie bez odwołania się do kreacji Niemki.
    Robert.

    OdpowiedzUsuń
  20. Kilka spraw :) Co do Scotto - może na studiach dawano jej repertuar niższy (pamiętajmy że ona uczyła się jako nastolatka!), ale w wieku 18 lat, już zadebiutowała Traviatą. A teraz meritum wątku, czyli Puccini. Wielcy współcześni i nieco późniejsi kompozytorzy nim pogardzali - Mahler, Szostakowicz, Britten, Strawiński, poniekąd też Debussy, Strauss, który uwielbiał i lansował Korngolda o Puccinim wypowiadał się z przekąsem. Wydaje się że Toskańczyk był ostatnim wielkim kompozytorem operowym piszącym dla ludzi i co tu ukrywać pieniędzy, czego skutkiem było drastyczne rozminięcie się z tendencjami awangardowymi (choć znał je, próbując się "zmodernizować nieco" w Fanciulli) a uważny słuchacz w I akcie Turandot usłyszy "jezioro łez" z Sinobrodego Bartoka. Pozostał jednak sobą........ A co do Pucciniowskich debiutów, to nigdy nie jest na nie za późno. Berlińska Staatsoper ogłosiła w nadchodzącym sezonie nową produkcję Toski. Zadyryguje nią Daniel Barenboim, który po raz pierwszy się zmierzy z muzyką Toskańczyka. Jest mistrzem, dlatego wie, że to trudne :). Pozdrawiam P.

    OdpowiedzUsuń
  21. U Korngolda wpływy Pucciniego są bardzo wyraźne.
    Mój stosunek do Pucciniego jest jaki jest - nic nie poradzę, nie kieruję się modą. Nie lekceważę go też, ale - nic nie poradzę, nie chce mi się już słuchać "Toski' czy "Madamy". Może to wynik przekarmienia... Aha, czy jeżeli coś jest trudne do wykonania automatycznie znaczy to, że dobre? Chyba nie. Pozdrawiam wzajemnie.

    OdpowiedzUsuń
  22. Trudne jak trudne, Wszystko jest względne. Elektra, Rosenkavalier nie mówiąc o Die Soldaten Zimmermanna i całe tuziny innych oper o niebo trudniejsze są. Nie chciałem wprowadzać tego typu wartościowania, tylko zwrócić uwagę na pewien aspekt sprawy. P.

    OdpowiedzUsuń