poniedziałek, 28 lipca 2014

La Wally

Są takie opery, które bezpowrotnie utonęłyby w otchłani niepamięci gdyby nie pojedynczy fragment, zwykle aria, wciąż nagrywana na płytach i śpiewana na koncertach. Do tej niewdzięcznej kategorii należy „La Wally” Catalaniego, wszyscy znają „Ebben, me ne andro lontana” (wykonywały ją z upodobaniem Maria Callas, Renata Tebaldi czy Renata Scotto), ale niewielu z nas miało okazję zapoznać się z całością i sprawdzić przynajmniej nausznie czy rzecz rzeczywiście niewarta jest uwagi. Nie ma co się oszukiwać, zazwyczaj wyrok czasu bywa słuszny i rzadko z mroków zapomnienia udaje się wydobyć prawdziwy diament. Nie powiodło się i tym razem, co stwierdziłam oglądając spektakl transmitowany z   Grand Théâtre de Genève, tyleż z powodu samego dzieła jak sposobu jego scenicznej realizacji. Zacząć wypadałoby jednak od utworu. Alfredo Catalani miał tego pecha, że był niemal rówieśnikiem Pucciniego i jego własny talent na porównaniu tym nie korzystał. Na dodatek, to wielkiemu mistrzowi dostawały się najlepsze libretta Luigiego Illicy, który dla Catalniego wysmażył twór mocno niedoskonały. Historia opowiedziana w „La Wally” opiera się na romansie i sztuce teatralnej Wilhelmine von Hillern. Oryginał kończył się jednak happy endem, czego nie zniósł by żaden szanujący się werysta, Illica dopisał więc zakończenie tyleż melodramatyczne, co absurdalne. W związku z tym nieszczęsny tenor zmuszony został do dwukrotnego spadania do tej samej górskiej rozpadliny, w finale już nieuratowany przez bohaterską dziewczynę, która (z niewielką pomocą lawiny) podąża za ukochanym. Najgorsze jednak nie wydały mi się meandry fabuły a niezdecydowanie zarówno kompozytora jak librecisty co właściwie chcą stworzyć – rodzajową operę o życiu szwajcarskich górali czy też porządny melodramat, w którym namiętności wybujałe są niczym okoliczne szczyty. Najbardziej cierpi na tym postać amanta, który niewiedzę o własnych chęciach i skłonnościach dzieli z autorami. Sama muzyka też nie wydała mi się frapująca, a wręcz nudnawa zaś próby udramatycznienia jej na siłę niczego dobrego nie przynoszą. Po dwugodzinnym słuchaniu pozostało mi wspomnienie czegoś w zasadzie miłego, ale w sumie trochę mdłego i nijakiego. Wrażenie pogłębione zostało przez Cesare Levi, który nie bardzo miał pomysł co z tym fantem zrobić. W związku a tym w części pierwszej mamy ostentacyjnie podkreślaną tradycyjność tej produkcji – zgodne z czasem i miejscem akcji śliczne kostiumy oraz scenografię jak z lat pięćdziesiątych wraz oleodrukowymi górami w tle.  W drugiej atmosfera się zagęszcza i reżyser wraz ze scenografem Ezio Toffluttim  nie mielił najwyraźniej odwagi, żeby kontynuować przyjęty kierunek, w związku z tym na tle tych samych szczytów z lanszaftu mamy białą kładkę symbolizującą grań i  … złowróżbny obraz czaszki. Najlepszy jest jednak obraz przepaści, do której spada biedny tenor – to dziura w deskach sceny. W akcie ostatnim, zakończonym już upadkiem bezpowrotnym bohater ginie w „czeluści” z której dziesięć minut wcześniej ktoś inny wychodził po schodkach i takoż do niej powracał. Wszystko to razem nie sprzyja przejęciu się dramatem Wally, która, jak to sopran nie chce barytona (błąd, ma on do zaśpiewania najciekawszą muzykę), za to z tenorem, jak to zwykle z nimi bywa ciągłe kłopoty. Przy tym ona też nie bardzo wie, czy bardziej chciałaby go uśmiercić czy wylądować z nim w sypialni. Jak na takie warunki Ainhoa Arteta zrobiła co mogła, abyśmy zaczęli kibicować nieszczęsnej Wally, ale niestety – na taką bohaterkę potrzeba śpiewaczki wyrafinowanej jak wyżej wymienione mistrzynie. Arteta zaś nie dość, że emocjonalnie obojętna jest kolejnym sopranem, który po latach kariery utracił dół skali, góra zaś mocno się odbarwiła i tylko średnica pozostaje przyjemna dla ucha. Yonghoon Lee był mi jak dotąd znany wyłącznie z nazwiska z którym spotykałam się w recenzjach z Met i innych renomowanych teatrów  (dobre opinie zbiera zwłaszcza za swojego Carlosa). Po „La Wally” nie nabrałam ochoty na pogłębienie znajomości. Nie mam pojęcia, gdzie Lee się kształcił (w rodzinnej Korei?), ale w moich uszach brzmi jak dziwna mieszanka szkół rosyjskiej i amerykańskiej. Z rosyjskiej ma pewną gwałtowność, z amerykańskiej przeświadczenie, że należy śpiewać zawsze tak, jakby się stało na największej scenie świata (na nieco mniejszej daje to niezachęcający efekt krzyku). Do tego dochodzą jeszcze górne dźwięki wydobywane ze ściśniętego gardła. Szkoda – to atrakcyjny w barwie tenor i dobrze się prezentujący mężczyzna. W tej sytuacji laury wokalne należą do dwojga artystów, sądząc po nazwiskach pochodzących ze wschodu Europy (trudno znaleźć o obojgu jakieś konkretne wiadomości) – Vitaliya Bilvyy i Ivanny Lesyk-Sadivskiej . Sadivska zachwyciła mnie nie tylko pięknym głosem, ale też czystko technicznymi umiejętnościami oraz wrodzonym wdziękiem, z jakim zaprezentowała się na scenie jako Walter, przyjaciel z dzieciństwa Wally. Pieśń o szarotce, która powraca w czasie akcji kilkakrotnie wcale nie jest tak prosta do wykonania jakby się mogło wydawać. Bilvyy, poza ciepłym, giętkim barytonem ma jeszcze spore możliwości wyrazowe – inaczej brzmi, kiedy błaga Wally o miłość, inaczej gdy próbuje ją na niej wymusić a jeszcze inaczej na sekundy przed próbą zamordowania Hagenbacha na jej życzenie. Evelino Pidò nie pozostawił mi właściwie żadnego wrażenia – Orkiestra Szwajcarii Romańskiej brzmiała poprawnie, tempa były rozsądne, dynamika też, koordynacja między sceną a orkiestronem właściwa. I tyle.









15 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

      Usuń
  6. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

      Usuń
  7. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  8. Komunikat specjalny: od teraz wszelkie wypowiedzi niemerytoryczne będą usuwane.

    OdpowiedzUsuń
  9. Wlasnie slucham arii z tej opery w wykonaniu Callas.
    Dzieluje za informacje nt.nieznanej mi zupelnie opery.

    OdpowiedzUsuń
  10. Uwielbiam opery i myślę, że nie jestem jedyny.

    OdpowiedzUsuń
  11. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  12. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń