„Cosi
fan tutte” jako psychoanalityczny dramat? U Clausa Gutha to zupełnie oczywiste
i nikogo, kto widział jego salzburskie realizacje „Wesela Figara” i „Don
Giovanniego” nie zdziwi. O ile taka koncepcja nie przysłużyła się szczególnie
„Weselu” ( swoje dołożył Harnoncourt żywcem zarzynając partyturę Mozarta) , to
„Don Giovanni” był już wielkim sukcesem. „Cosi” miało premierę jako ostatnie z
nieśmiertelnej trójki duetu Mozart-Da Ponte
- w lipcu 2009 i nie powtórzyło ani porażki, ani triumfu. Jak wiemy jest
to opera wyjątkowo zespołowa ale w tej produkcji ma ona zdecydowanie głównego
bohatera – Don Alfonsa. I w niczym nie przypomina on nieco złośliwych, ale w
sumie nie takich groźnych „wujaszków”, których oglądaliśmy wcześniej. Ten Don
Alfonso to mężczyzna zmęczony, wypalony i – to przede wszystkim – rozczarowany.
Możemy się domyślać, że przeżył jakąś katastrofę uczuciową (ewidentnie „bo to
zła kobieta była”) i wszystko co robi stanowi tego nieszczęścia konsekwencję.
Kieruje nim chęć ukarania kobiet bo… „cosi fan tutte” ale ofiarami są też mężczyźni - na końcu nikt nie jest nawet zadowolony , o szczęściu nie mówiąc. A my, widzowie wiemy
o tym od pierwszych nut początkowego tercetu.
Znaleźliśmy się w domu urządzonym przez współczesnego dekoratora
minimalistę – proste meble w niewielkiej ilości, kontrast czerni i bieli, na ścianie
pseudoafrykańskie maski , obowiązkowe schody. Za wielką taflą szkła drzewa,
dwa z nich rosną nawet w środku – zupełnie jak w magazynach wnętrzarskich
prezentujących snobistyczny szyk nowobogackich domów. Mieszkające tu siostry
też wyglądają jak żurnalowa ilustracja: są piękne, eleganckie i wystylizowane,
takie, jakimi otaczają się majętni mężczyźni sukcesu. Zarówno one jak ich
partnerzy wydają się przybywać prosto z kart różowej „chiclit” . Trzeba
przyznać, że Guth znakomicie podkreślił zawarty już w tekście muzycznym
kontrast charakterów. Uczciwszą z sióstr jest zdecydowanie Dorabella, która
szybko godzi się na nowego kochanka i nie krygując się „bierze brunecika’,
podczas gdy Fiordiligi … przeżywa rozdzierający dramat, bo chciałaby a boi się.
Chciałaby zachować w swoich i otoczenia oczach obraz osoby wiernej i uczciwej a
boi się go stracić. Kiedy się już zdecyduje, będzie seksualnie agresywniejsza
od Dorabelli. Z panów bardziej świadomy,
czym eksperyment może się skończyć jest Guglielmo, który od początku wie (z
doświadczenia?), że wierność może być tylko fasadą , ale boi się otrzymać
dowód. Guglielmo to Don Alfonso in statu nascendi, w przyszłości gorycz może go
zniszczyć. Ferrando jest tylko buńczucznym młodzieniaszkiem, niezbyt
refleksyjnym, dość gwałtownym i nieszczególnie inteligentnym. Guth ,zgodnie
zresztą z tekstem, nie rozwiązał dylematu kto z kim zostanie, gdy wybrzmią ostatnie
nuty.Najgrubszą kreską Da Ponte
nakreślił Despinę . Ale to zdecydowanie nie usprawiedliwia tego, co z tej
postaci uczynili reżyser i wykonawczyni,
Patricia Petibon. Bo Despina nie jest tu
po prostu sprytną, niepozbawioną wdzięku i „chłopskiego rozumu” subretką. Zrobiono
z niej karykaturę, tu słowo wulgarna nie
wystarcza , na usta ciśnie się określenie prostacka. Petibon uraczyła nas swoją
zwyczajową, kompulsywną nadaktywnością
połączoną z obsesyjną chęcią bycia w centrum uwagi. Co gorsza jej wokalne
manieryzmy są nie do zniesienia, zaś ostry, szklisty głos sytuacji nie ratuje. Bo
Skovhus nie dysponuje głosem pięknym w barwie , ale śpiewa dobrze i jako
zgorzkniały i niebezpieczny Alfonso wypadł znakomicie. Z czwórki amantów lepsze
okazały się panie: Isabel Leonard– ciepły , pięknie prowadzony nominalny
mezzosopran (jej głos pozwoliłby także zaśpiewać Fiordiligi) i Miah Persson,
jaśniejszy, ale równie sprawny sopran. Obie były też znakomite aktorsko, w czym
Florian Boesch i Topi Lehtipuu im dzielnie sekundowali . Boesch sprawił na mnie
wrażenie barytona aż nazbyt lirycznego, ta postać wymaga jednak troszkę więcej
wolumenu, choć na plus należy mu zaliczyć brak napinania się i ciśnięcia głosu.
Lehtipuu , klasyczny tenore gi grazia powinien popracować nad legato , które u
Mozarta jest tak ważne. Ogólnie jednak stronę muzyczną spektaklu można uznać za
bardzo udaną, dyrygent Adam Fischer oszczędził nam eksperymentów , nie poganiał
ani nie zwalniał zanadto, Wiener Philharmoniker zabrzmieli w związku z tym
bardzo dobrze. Podobnie jak chór, który mieliśmy okazję zobaczyć dopiero przy
ukłonach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz