poniedziałek, 22 października 2012

"Cosi" w okowach psychoanalizy



„Cosi fan tutte” jako psychoanalityczny dramat? U Clausa Gutha to zupełnie oczywiste i nikogo, kto widział jego salzburskie realizacje „Wesela Figara” i „Don Giovanniego” nie zdziwi. O ile taka koncepcja nie przysłużyła się szczególnie „Weselu” ( swoje dołożył Harnoncourt żywcem zarzynając partyturę Mozarta) , to „Don Giovanni” był już wielkim sukcesem. „Cosi” miało premierę jako ostatnie z nieśmiertelnej trójki duetu Mozart-Da Ponte  - w lipcu 2009 i nie powtórzyło ani porażki, ani triumfu. Jak wiemy jest to opera wyjątkowo zespołowa ale w tej produkcji ma ona zdecydowanie głównego bohatera – Don Alfonsa. I w niczym nie przypomina on nieco złośliwych, ale w sumie nie takich groźnych „wujaszków”, których oglądaliśmy wcześniej. Ten Don Alfonso to mężczyzna zmęczony, wypalony i – to przede wszystkim – rozczarowany. Możemy się domyślać, że przeżył jakąś katastrofę uczuciową (ewidentnie „bo to zła kobieta była”) i wszystko co robi stanowi tego nieszczęścia konsekwencję. Kieruje nim chęć ukarania kobiet bo… „cosi fan tutte” ale ofiarami  są też mężczyźni -  na końcu nikt nie jest nawet  zadowolony  , o szczęściu nie mówiąc. A my, widzowie wiemy o tym od pierwszych nut początkowego tercetu.  Znaleźliśmy się w domu urządzonym przez współczesnego dekoratora minimalistę – proste meble w niewielkiej ilości, kontrast czerni i bieli, na ścianie pseudoafrykańskie maski , obowiązkowe schody. Za wielką taflą szkła drzewa, dwa z nich rosną nawet w środku – zupełnie jak w magazynach wnętrzarskich prezentujących snobistyczny szyk nowobogackich domów. Mieszkające tu siostry też wyglądają jak żurnalowa ilustracja: są piękne, eleganckie i wystylizowane, takie, jakimi otaczają się majętni mężczyźni sukcesu. Zarówno one jak ich partnerzy wydają się przybywać prosto z kart różowej „chiclit” . Trzeba przyznać, że Guth znakomicie podkreślił zawarty już w tekście muzycznym kontrast charakterów. Uczciwszą z sióstr jest zdecydowanie Dorabella, która szybko godzi się na nowego kochanka i nie krygując się „bierze brunecika’, podczas gdy Fiordiligi … przeżywa rozdzierający dramat, bo chciałaby a boi się. Chciałaby zachować w swoich i otoczenia oczach obraz osoby wiernej i uczciwej a boi się go stracić. Kiedy się już zdecyduje, będzie seksualnie agresywniejsza od Dorabelli.  Z panów bardziej świadomy, czym eksperyment może się skończyć jest Guglielmo, który od początku wie (z doświadczenia?), że wierność może być tylko fasadą , ale boi się otrzymać dowód. Guglielmo to Don Alfonso in statu nascendi, w przyszłości gorycz może go zniszczyć. Ferrando jest tylko buńczucznym młodzieniaszkiem, niezbyt refleksyjnym, dość gwałtownym i nieszczególnie inteligentnym. Guth ,zgodnie zresztą z tekstem, nie rozwiązał dylematu kto z kim zostanie, gdy wybrzmią ostatnie nuty.Najgrubszą kreską  Da Ponte nakreślił Despinę . Ale to zdecydowanie nie usprawiedliwia tego, co z tej postaci uczynili reżyser  i wykonawczyni, Patricia Petibon.  Bo Despina nie jest tu po prostu sprytną, niepozbawioną wdzięku i „chłopskiego rozumu” subretką. Zrobiono  z niej karykaturę, tu słowo wulgarna nie wystarcza , na usta ciśnie się określenie prostacka. Petibon uraczyła nas swoją zwyczajową, kompulsywną  nadaktywnością połączoną z obsesyjną chęcią bycia w centrum uwagi. Co gorsza jej wokalne manieryzmy są nie do zniesienia, zaś ostry, szklisty głos sytuacji nie ratuje. Bo Skovhus nie dysponuje głosem pięknym w barwie , ale śpiewa dobrze i jako zgorzkniały i niebezpieczny Alfonso wypadł znakomicie. Z czwórki amantów lepsze okazały się panie: Isabel Leonard– ciepły , pięknie prowadzony nominalny mezzosopran (jej głos pozwoliłby także zaśpiewać Fiordiligi) i Miah Persson, jaśniejszy, ale równie sprawny sopran. Obie były też znakomite aktorsko, w czym Florian Boesch i Topi Lehtipuu im dzielnie sekundowali . Boesch sprawił na mnie wrażenie barytona aż nazbyt lirycznego, ta postać wymaga jednak troszkę więcej wolumenu, choć na plus należy mu zaliczyć brak napinania się i ciśnięcia głosu. Lehtipuu , klasyczny tenore gi grazia powinien popracować nad legato , które u Mozarta jest tak ważne. Ogólnie jednak stronę muzyczną spektaklu można uznać za bardzo udaną, dyrygent Adam Fischer oszczędził nam eksperymentów , nie poganiał ani nie zwalniał zanadto, Wiener Philharmoniker zabrzmieli w związku z tym bardzo dobrze. Podobnie jak chór, który mieliśmy okazję zobaczyć dopiero przy ukłonach. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz