Kochamy „Napój miłosny” i to było oczywiste wczoraj
wieczorem w nabitej do ostatniego miejsca ( a nawet więcej) sali
warszawskiego Teatru Studio. Nic
dziwnego. Trzeba czasem odpocząć od tragedii, Wagnera i barokowych oper
ciągnących się w nieskończoność. Arcydzieło Donizettiego jest kwintesencją
tego, co w życiu najlepsze: słońca , miłości, radości . No i melodii. W MET
wystawiono je w tym roku już po raz drugi – w marcu pożegnano starą produkcję
(śpiewali Diana Damrau, Juan Diego Florez i Mariusz Kwiecień) , nowa miała
premierę we wrześniu. Moja relacja nie będzie długa, bo jak podejrzewam, ktoś,
kto zagląda na tę stronę widział to samo (podobnie jak rzesze melomanów na
całym świecie).Ale kilka słów jednak napiszę -
może znajdzie się chętny do polemiki? Produkcja Bartletta Shera jest
uroczo i wręcz ostentacyjnie staromodna. Reżyser nie próbował nas szokować,
chciał tylko bawić i całe
szczęście! Twarzowe kostiumy, kolorowa i
demonstracyjnie sztuczna scenografia bez podstępnych pułapek (w typie słynnej
machiny Lepage’a) stworzyły śpiewakom
znakomite warunki do swobodnego działania. Matthew Polenzani zawsze był troszkę
drewniany aktorsko i to się nie zmieniło, ale mocno się starał i Nemorino zdecydowanie okazał się jego
najlepszą kreacją w MET. Śpiewał bardzo dobrze, choć jego głos nie należy do
najatrakcyjniejszych. Tradycyjna owacja po „Una furtiva lagrima” zaistniała ,
ale nie dorównała tej, jaką pół roku wcześniej nagrodzono Floreza, który w końcu
musiał bisować. Anna Netrebko była śliczna i apetyczna, a jej aktywność
sceniczna dokładnie taka, jak trzeba . Nic z upiornie wulgarnej Noriny, która
pozostanie dla mnie dobitnym wzorcem jak nie należy tej roli traktować.
Wokalnie sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Piękna Anna dysponuje
adekwatnie pięknym sopranem, problem w tym, że nie pasuje on już do partii
Adiny. W śpiewie Netrebko nie było właściwej swobody, brzmiało to troszkę za
ciężko, a momentami nieco skrzypliwie. Wydaje się, że wczoraj wieczorem
Netrebko pożegnała się z Adiną na zawsze, i dobrze (jednak nie - zimą jeszcze kilka spektakli, niestety z "panem Netrebko" - Erwinem Schrottem jako Dulcamarą). Mariusz Kwiecień nikogo
chyba nie zaskoczył tym, że okazał się (po raz kolejny) uroczym Belcore, mimo,
że reżyser mu to utrudnił, czyniąc sierżanta zdecydowanie bardziej
bezceremonialnym a nawet brutalnym, niż to zazwyczaj bywa.Za to wokalnie
zaskoczył mnie na plus. Kwiecień w partiach belcantowych ma nieszczęsny zwyczaj
„ciśnięcia” swego głosu do granicy wytrzymałości, co czasem daje kiepski efekt.
Tym razem było tego niewiele i bez ograniczeń mogliśmy podziwiać urodę jego
barytonu i fantastyczny talent interpretacyjny. Ambrogio Maestri jako Dulcamara
podbił mnie bez reszty. Jaki wspaniały głos, co za technika i jakie aktorstwo! A
wdzięk u tego olbrzymiego faceta taki, że , jak się u nas mówi można go łyżkami
jeść. Życzliwe słowo należy się jeszcze grającej drugoplanową rolę Gianetty Anne-Carolyn
Bird – moim zdaniem
to materiał na pierwszorzędną Adinę. Na koniec podziękowania dla dyrygenta –
Maurizio Benini poprowadził świetną orkiestrę MET z temperamentem, ale bez
szaleństwa w tempach.
I jeszcze komunikat dla
wszystkich, którzy nie byli zmuszeni wysłuchać okropnie długiej i przeraźliwie
nudnej prelekcji dyrektora Dąbrowskiego. Radzę unikać jego publicznych
wystąpień jak zarazy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz