Nie wiem, w jakim stopniu
na percepcję po raz pierwszy widzianego i słyszanego dzieła ma wpływ
jego wykonanie, ale zapewne w znacznym. W tym sensie twórcy inscenizacji
„Zelmiry” nie przysłużyli się operze ani trochę, chociaż i tak Rossini na ogół
nudzi mnie niepomiernie (są 2-3 wyjątki). Tutaj odkryłam piękną arię Emmy,
takiż duet Zelmiry i Emmy oraz znakomity finał I aktu. Reszta standardowo
usypiająca. Za to spektakl głupio , momentami nawet obrzydliwie wykoncypowany. Przytaczanie nazwisk twórców tej produkcji (z Pesaro 2009) byłoby nieuzasadnioną uprzejmością wobec nich - niech zginą w pomroce dziejów (nazwiska, nie ludzie oczywiście) . Szczytem obrzydliwości jest scena, w której Zelmira karmi piersią …swego
tatusia (ucharakteryzowany udatnie na odrażającego starca Alex Esposito),który
ssie łapczywie, obmacując przy tym biust córeczki. Od strony muzycznej było w porządku. Podobała
mi się Kate Aldrich, piękna zewnętrznie (wygląda jak siostra Salmy Hayek) i
głosowo. Juan Diego Florez postaciowo nieciekawy , nie dano mu na to szansy,
wokalnie jak zawsze klasa. Dobry był wspominany już Alex Esposito, gdyby tylko nie musiał wypełniać zaleceń reżysera... Gregory Kunde zupełnie nieudany, ale rossiniowskie
wymagania obsadowe wykończyłyby każdy teatr (tu: 2 rownorzędne tenory, podobnie
z mezzosopranami i basami). Podbiła moje uszy Marianna Pizzolato, dla mnie
główna gwiazda tego spektaklu – ciepły, dźwięczny głos, znakomita kontrola
oddechu, koloratura, piękne legato. No, ale ona divą nigdy nie będzie, nie w
dzisiejszych czasach, niestety .
Zdecydowanie nie jest pięknością – niewysoka, krępa, krótkoszyja. Szkoda,bo
naprawdę jest warta więcej niż pozycja „znanej śpiewaczki” Ale cóż, signum temporis.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz