środa, 10 października 2012

Orlando molto furioso


Opery barokowe wystawia się obecnie na trzy sposoby. Pierwszy i niestety najrzadszy występuje wtedy, gdy straceńczo odważny reżyser zdecyduje się pokazać dzieło tak, jak zostało napisane. Ale to wymaga nie tylko realizatora niewrażliwego na zarzuty o filisterstwo, ale także imponującej maszynerii teatralnej, oszałamiających kostiumów i takiej też scenografii . Wszystko generuje olbrzymie koszty, na które stać niewiele teatrów.  Potrafi jednak dostarczyć widzowi dużo dziecięcej, naiwnej radości : te burze morskie, mityczne stworzenia, efekty działań czarodziejek i magów. Drugi sposób , również niestety – najpopularniejszy. Przenosi się akcję do czasów współczesnych i umieszcza w szpitalu psychiatrycznym lub innym podobnie atrakcyjnym miejscu. Trzeci jest pośredni i z niego właśnie skorzystał Pierre Audi reżyserując w paryskim Théâtre des Champs-Elysées „Orlando Furioso” Vivaldiego. Zamiast w czasy krucjat trafiliśmy więc do Wenecji z początków 18 wieku . Wątpię jednak, czy Vivaldi dobrze poczułby się w tej, w założeniu sobie współczesnej scenografii. Na scenie mamy ciemne , klaustrofobicznie ciasne wnętrze, w którym za umeblowanie służą tylko stylowe krzesła. Kostiumy są ładne, ale dziwnie jednorodne i ciemne, fryzury niemal identyczne u wszystkich pań. To powoduje początkowe trudności z rozróżnieniem postaci żeńskich, zwłaszcza Angelica i Bradamante są jak bliźniaczki. W drugim akcie przestrzeń sceny powiększa i rozjaśnia , zaś za narzędzia czarów, których sprawczynią powinna być Alcina służą żyrandol stół. Bo nacisk położono  w tej produkcji na wnętrze bohaterów , ich psychikę – odbiera to właściwą barokowej operze bajkową aurę i, lubianą przez niektórych ostentacyjną teatralność .Ale przynajmniej części śpiewaków daje szansę na stworzenie postaci prawdziwych i bliskich  nam poprzez swe wahania, słabości i namiętności. Akt trzeci to już pełnokrwisty dramat, w który zaangażowani są wszyscy bohaterowie. I nie kończy się happy endem – samotny Orlando wiruje w szalonym tańcu a radosny chór finałowy brzmi jak ironiczny komentarz. Marie-Nicole Lemieux z pewnością udało się uczłowieczyć Orlanda. Jej sceny szaleństwa powinno się pokazywać studentom akademii muzycznych tyle tam pasji , namiętności i siły. Jej Orlando nie walczy z potworami nasłanymi przez Alcinę, ale z własnymi demonami: rozczarowaniem, poczuciem odrzucenia i zdrady, zazdrością. Początkowo Lemieux sprawia nieco dziwne wrażenie – jest niewysoka, krągła i bardzo, mimo zarostu kobieca, ale po chwili przestaje to mieć znaczenie. Jej głos nie powala urodą, ale kunszt wokalny i owszem. U niej, jak u Ewy Podleś ozdobniki służą podkreśleniu wyrazu emocjonalnego a słowa rzeczywiście znaczą.  Jennifer Larmore jako Alcina też zagrała znakomitą rolę : to nie czarodziejka, to starzejąca się uwodzicielka, która ma świadomość, że już moment młodzieńcza miłość nie będzie w jej zasięgu. Dlatego tak desperacko walczy o Ruggiera – być może swą ostatnią zdobycz w tym wieku. Wokalnie miałabym pewne zastrzeżenia , jej tryl i koloratura nie brzmią tak swobodnie jak u Lemieux, słychać, że kosztują ją sporo wysiłku. Veronica Cangemi – Angelica, Kristina Hammarstrom – Bradamante i Christian Senn – Astolfo nie zrobili na mnie większego wrażenia , choć wszyscy nieźle wykonali swoje partie.  Romina Basso – Medoro  niewiele miała do zagrania , ale samą sylwetką (wysoka, szczupła, piękna) wpasowała się w postać szczęśliwego rywala Orlanda. Ma piękny, miękko lejący się głos , który jest czystą rozkoszą dla ucha (szczęśliwi bywalcy Opera Rara!). Philippe Jaroussky występujący w niewdzięcznej aktorsko partii Ruggiera ograniczył się do omdlewających spojrzeń na początku , zaś kilku gwałtownych gestów i przewracania wielkimi oczami ( rozmazany makijaż  miał chyba sugerować stan emocjonalny) potem. Ale to do niego należał największy przebój tej opery – piękna aria „Sol da te”. Kolejny raz przyszło mi stwierdzić, że „podchodzą mu wolne numery”  i wykonał ją rozczulająco. Jean-Christophe Spinosi  mógłby momentami nie zapędzać się tak bardzo, ale poza tym pod jego batutą Ensemble Matheus brzmiał soczyście i potoczyście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz