czwartek, 21 marca 2013

Deus ex machina – „Zmierzch bogów”




„Zmierzch bogów” stanowi dla swych realizatorów prawdziwe wyzwanie – tego się na da wystawić bez posiadania koncepcji wszystkich poszczególnych scen. Ale – ta koncepcja musi być tylko pochodną olbrzymiej ( kompletny „Pierścień”) całości. A u Lepage’a „Zmierzch..”  rozpada się na odrębne obrazki, jedne udane, inne nie i tej pożądanej całości nie tworzy. Pierwsza scena z trzema Nornami dobitnie przypomniała mi najważniejszą funkcję pełnioną przez Roberta Lepage. Jest on wszakże dyrektorem  „Cirque du soleil” oraz  twórcą kilku jego programów i upewniłam się  ( miałam już takie wrażenie wcześniej),  że ma on problem z uwolnieniem się od cyrkowych nawyków. Zaś to, co jedna z moich respondentek nazywa brakiem reżyserii (jest coś na rzeczy) wiąże się z myśleniem przede wszystkim  obrazem, tak typowym dla czasów „wszystkomających” komórek i komputerów.  Ale śpiewacy to nie cyrkowcy – oni muszą przede wszystkim skupić się na interpretacji wokalno-aktorskiej. Przyjrzyjmy się  z jaką trudnością Jay Hunter Morris schodził z góry Brunhildy mając na głowie „hełm” kompletnie blokujący mu widoczność. Popatrzmy na Norny tkające nici przeznaczenia. To nie są nici , to solidne liny, plątane w dodatku przez zmuszone do zapamiętania tych układów graficznych śpiewaczki. Kiedy patrzy się na tę owszem, efektowną pajęczynę brak tylko … akrobatów w efektownych kostiumach. Nic to – dźwięk przyniósł mi satysfakcję i ogromne zdumienie zarazem. To były najlepsze Norny jakie w życiu słyszałam : trzy wspaniałe, piękne, zróżnicowane głosy (Elizabeth Bishop, Heidi Melton i Maria Radner). A już w szczególną radość sprawiła mi Melton. Myślę, że w przyszłości będzie to świetna Brunhilda, o ile oczywiście rubensowskie kształty nie staną jej na przeszkodzie. Na razie z powodzeniem śpiewa Elizabeth, Elsę i Sieglinde. Kolejne zdziwienie przeżyłam w scenie następnej – o ile wiem Siegfried i Brunhilda budzą się po swej pierwszej wspólnej nocy. Okazuje się , że dama miała okazję wyskoczyć do krawcowej i zmienić sukienkę. Szczegół, drobiazg – ale też dowód na to, że Lepage całości nie ogarnia. Dalej również obrazy piękne sąsiadują z najzwyczajniej śmiesznymi.  Siegfried podróżuje po Renie w towarzystwie … końskiej zbroi, która ma symbolizować jego rumaka (pojawi się jeszcze niestety w scenie znacznie bardziej dramatycznej) . Jak na symbol zbyt dosłowne, jak na realizm zbyt symboliczne, w dodatku brzydkie i do rechotu skłaniające. Za to bardzo mi się podobały właściwie wszystkie sceny w siedzibie Gibichungów  - przestrzeń została zorganizowana za pomocą Machiny doskonale, ascetycznie i efektownie jednocześnie. Nieszczęsne Córy Renu tym razem nie musiały śpiewać w pozycji wiszącej, ale za to uprawiały ustawiczne biegi w górę ostro nachylonej platformy-wodospadu połączone z natychmiastowym zjazdem w dół. I tak w kółko. Figlarne dziewczęta…  Ów wodospad poczerwieniał , gdy Gunther umył w nim splamione krwią Siegfrieda ręce (ile razy można stosować ten sam , wytarty chwyt?). Troszkę sobie ponarzekałam, bo ten „Zmierzch bogów” wydał mi się chaotyczny,  jakby reżyser usiłował upchnąć w nim za wszelką cenę kilka niewykorzystanych pomysłów (przecież to ostatnia szansa) bez przejmowania się tym czy do reszty pasują czy nie. A ostatnia część tetralogii jest w zasadzie najbliżej spokrewniona z  operą włoską : mamy tu w zasadzie prostą historię o zdradzie , oszustwie i zemście, mamy duety i nawet tercet (takie, w których głosy protagonistów się łączą – u Wagnera rzadkość) mamy wreszcie chór. Należało zadbać, żeby wszystko się ze sobą płynnie łączyło i wynikało logicznie z części poprzednich, zaś tego mi tu zabrakło. Stąd moje mieszane uczucia i niemożność wystawienia jednoznacznej oceny. Dotarły też do mnie skargi na niedostateczną widowiskowość upadku Walhalli – nie zgadzam się. Moim zdaniem świat zawalił się bogom i ludziom dostatecznie efektownie .Muzycznie było różnie. Doczekałam się wreszcie na duet Albericha z Hagenem i oczywiście nim zachwyciłam. Trudno byłoby nie docenić tak wspaniałych głosów i równie wysokiej klasy wykonawstwa. Owens – wiadomo , zaś König ( w już trzeciej roli) był dla mnie wokalnym bohaterem wieczoru. Ponadto stworzył wiarygodną postać – i znów , jak w wypadku jego Hundinga to nie był  konwencjonalny czarny charakter, to był człowiek mający swoje racje. Morris jak wcześniej nieźle grał , ale śpiewał dość okropnie. Deborah Voight Brunhilda walcząca odpowiada chyba bardziej niż liryczna, przynajmniej pod względem aktorskim. Bo głosowo , podobnie jak poprzednio nie miała się czym pochwalić. Zwłaszcza, że Waltrautą była Waltraud Meier i kontrast okazał się wyjątkowo dla Voight niekorzystny. Meier dobitnie i pięknie udowodniła, że osiąganie najwyższych tonów nie musi się wiązać z wrzaskiem. Ian Paterson  i Wendy Bryn Harmer okazali się nieszczególnie zapadającymi w pamięć  Gibichungami – nie na tyle dobrzy , żeby chwalić, nie na tyle kiepscy, żeby ganić. Chórowi Met należą się komplementy jak niemal zawsze , Fabio Luisi znów poprawny, ale nie tego od dyrygenta „Zmierzchu bogów” się oczekuje. 
Czas na małe podsumowanie. Nie mam pojęcia, czy współcześnie dałoby się zebrać grono idealnych wykonawców „Pierścienia Nibelunga” . Chyba zawsze była i jest to loteria – kiedy zatrudnia się śpiewaków mniej więcej 5 lat przed terminem spektaklu musi tak być ( co nie oznacza , że pewnych rzeczy przewidzieć się nie da – Voight od początku była kontrowersyjną kandydatką na Brunhildę). Do tego dochodzą kwestie losowe – jedna z nich pozbawiła nas Jamesa Levine’a w 2 odsłonach. Biorąc to pod uwagę Met zaprezentowała się nienajgorzej . Nie wiem też, czy ten „Pierścień” będzie w przyszłości tak doskonale pamiętany jak np. ów Patrice’a Chereau. Ja z pewnością do niego wrócę i nie żałuję pieniędzy wydanych na DVD. I chociaż zastrzeżeń do wizji reżyserskiej Roberta Lepage’a miałam sporo, to jednak ostatecznie chcę powtórzyć to, co napisałam na początku posta o „Złocie Renu” – mnie się to podoba.

















1 komentarz:

  1. "Zmierzch bogów", z którego chce się pamiętać tylko postacie drugiego planu? Niestety tak. Trochę smutne domknięcie Pierścienia.
    O drastyczniejszy kontrast między Vogt a Waltraud Meier trudno.

    OdpowiedzUsuń