Życie jest
pełne rozczarowań… Pozwalam sobie na
podzielenie się ową, jakże głęboką refleksją po obejrzeniu „Czarodziejskiego
fletu” z Festspielhaus Baden Baden. Na papierze wszystko wyglądało tak pięknie
– Simon Rattle i Berliner Philharmoniker w kanale orkiestry, Pavol Breslik i
Kate Royal w obsadzie, Robert Carsen odpowiedzialny za reżyserię. W skrzeczącej
rzeczywistości był to chyba najnudniejszy „Flet” jaki oglądałam (naczytawszy
się uprzednio wskazówek jak należy interpretować to, co widzę – jako rozważanie
o śmierci). Mam wrażenie, że Carsen, będący jednym z nielicznych reżyserów
operowych którym ufam po prostu nie miał na ten utwór żadnego pomysłu, więc
zrobił to, co zazwyczaj - teatr w
teatrze. Nadal uważam, że z tym panem jestem bezpieczna – nie pokazał mi
niczego obrzydliwego ani bulwersującego. Problem w tym, że także niczego nowego
czy choćby interesującego. Przy
pierwszych dźwiękach uwertury tłum postaci pojawia się na scenie i otacza
orkiestron (akcja toczy się także bezpośrednio przed nosem widzów – ile razy to
już u Carsena widzieliśmy?) , układa się wygodnie i z ciekawością obserwuje artystów.
Bo to oni są źródłem muzyki, z której bierze się prawdziwe życie sceniczne i
cała magia. . Akcja właściwa toczy się bez ekscesów w pozbawionej scenografii
(trudno za taką uznać projekcję lasu w różnych porach roku) pustej przestrzeni.
Królowa Nocy uwodzi Tamina, który nie ma nic przeciwko temu , czarodziejski
flet podany jest jednej z dam przez kogoś z orkiestry, Papageno wygląda jak
skrzyżowanie backpakersa z bezdomnym, trzej chłopcy jak to chłopcy – graja w
piłkę nożną … Ot, takie szczególiki,
które niczego nie zmieniają. Także i to, że Królowa Nocy okazuje się być
sojuszniczką Sarastra nie wydaje się rewelacją. Od strony muzycznej jest
niespecjalnie ekscytująco. Berliner Philharmoniker debiutowali w
„Czarodziejskim flecie” – nie do uwierzenia, a jednak prawda. Zabrzmiało to
przyzwoicie, ale trochę blado, a Simon
Rattle wcale im nie pomógł. On również, moim zdaniem nie ma osobistej koncepcji
dzieła. Śpiewacy zrobili swoje : Pavol Breslik był przyjemnym dla oka i ucha
Taminem, ale gdzież mu tam do Kaufmanna (doskonale pamiętam jego Tamina,
mięsistego i heroicznego bardziej niż zwykle) czy nawet Polenzaniego. Kate
Royal nie mogła się zdecydować, czy chce być liryczna i słodka czy raczej
dramatyczna. Anna Durlovski (fakt, że sprowadzona na nagłe zastępstwo za Simone
Kermes) pokrzykiwała dziarsko, co nie ukryło niezbyt precyzyjnej i ostrej koloratury.Trio dam
obsadzone zostało luksusowo: Massis, Stutzmann i lady Rattle czyli Kozena , ale
głosy śpiewaczek nijak chciały współbrzmieć. Przyznaję , że Dymitr Ivaschenko u
mnie był przegrany już na starcie – z Rene Pape nie ma on szans żadnych, choć rolę
wykonał porządnie. Michael Nagy zagrał bardzo sympatycznego Papagena, ale barwa
jego nie podoba się ani trochę (rzadko to mi się zdarza z barytonami). I tak to
„Flet” okazał się niezbyt czarodziejskim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz