czwartek, 11 kwietnia 2013

Flet nieszczególnie czarodziejski



Życie jest pełne rozczarowań…  Pozwalam sobie na podzielenie się ową, jakże głęboką refleksją po obejrzeniu „Czarodziejskiego fletu” z Festspielhaus Baden Baden. Na papierze wszystko wyglądało tak pięknie – Simon Rattle i Berliner Philharmoniker w kanale orkiestry, Pavol Breslik i Kate Royal w obsadzie, Robert Carsen odpowiedzialny za reżyserię. W skrzeczącej rzeczywistości był to chyba najnudniejszy „Flet” jaki oglądałam (naczytawszy się uprzednio wskazówek jak należy interpretować to, co widzę – jako rozważanie o śmierci). Mam wrażenie, że Carsen, będący jednym z nielicznych reżyserów operowych którym ufam po prostu nie miał na ten utwór żadnego pomysłu, więc zrobił to, co zazwyczaj -  teatr w teatrze. Nadal uważam, że z tym panem jestem bezpieczna – nie pokazał mi niczego obrzydliwego ani bulwersującego. Problem w tym, że także niczego nowego czy choćby interesującego.  Przy pierwszych dźwiękach uwertury tłum postaci pojawia się na scenie i otacza orkiestron (akcja toczy się także bezpośrednio przed nosem widzów – ile razy to już u Carsena widzieliśmy?) , układa się wygodnie i z ciekawością obserwuje artystów. Bo to oni są źródłem muzyki, z której bierze się prawdziwe życie sceniczne i cała magia. . Akcja właściwa toczy się bez ekscesów w pozbawionej scenografii (trudno za taką uznać projekcję lasu w różnych porach roku) pustej przestrzeni. Królowa Nocy uwodzi Tamina, który nie ma nic przeciwko temu , czarodziejski flet podany jest jednej z dam przez kogoś z orkiestry, Papageno wygląda jak skrzyżowanie backpakersa z bezdomnym, trzej chłopcy jak to chłopcy – graja w piłkę nożną  … Ot, takie szczególiki, które niczego nie zmieniają. Także i to, że Królowa Nocy okazuje się być sojuszniczką Sarastra nie wydaje się rewelacją. Od strony muzycznej  jest niespecjalnie ekscytująco. Berliner Philharmoniker debiutowali w „Czarodziejskim flecie” – nie do uwierzenia, a jednak prawda. Zabrzmiało to przyzwoicie, ale  trochę blado, a Simon Rattle wcale im nie pomógł. On również, moim zdaniem nie ma osobistej koncepcji dzieła. Śpiewacy zrobili swoje : Pavol Breslik był przyjemnym dla oka i ucha Taminem, ale gdzież mu tam do Kaufmanna (doskonale pamiętam jego Tamina, mięsistego i heroicznego bardziej niż zwykle) czy nawet Polenzaniego. Kate Royal nie mogła się zdecydować, czy chce być liryczna i słodka czy raczej dramatyczna. Anna Durlovski (fakt, że sprowadzona na nagłe zastępstwo za Simone Kermes) pokrzykiwała dziarsko, co nie ukryło niezbyt precyzyjnej i ostrej koloratury.Trio dam obsadzone zostało luksusowo: Massis, Stutzmann i lady Rattle czyli Kozena , ale głosy śpiewaczek nijak chciały współbrzmieć. Przyznaję , że Dymitr Ivaschenko u mnie był przegrany już na starcie – z Rene Pape nie ma on szans żadnych, choć rolę wykonał porządnie. Michael Nagy zagrał bardzo sympatycznego Papagena, ale barwa jego nie podoba się ani trochę (rzadko to mi się zdarza z barytonami). I tak to „Flet”  okazał  się niezbyt czarodziejskim.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz