Moda na wystawianie oper w autentycznych
lokalizacjach zaczęła się od „Toski", której „prawdziwość” posunięto do
absurdu, każąc Placidowi Domingo i Catherine Malfitano śpiewać o czwartej rano,
a widzom wstać o tej porze. Potem była „Aida” pod piramidami, „Traviata” w
Paryżu , ostatnio zaś „Rigoletto” w Mantui. „Turandot” zrobiono w 1998 roku (
zarejestrowano później) inscenizację
powierzając Zhangowi Yimou. Ogląda się to bardzo dobrze, ale z ambiwalentnymi
uczuciami – bo z jednej strony Zakazane Miasto jest scenerią bajkową, ale z
drugiej opera to świat ostentacyjnie wręcz umowny i realne otoczenie wcale jej nie pomaga. Zwłaszcza, że
poza historycznymi budynkami mamy tu
jeżdżące pawiloniki-dekoracje, co daje dziwaczną mieszankę fikcji z
autentykiem. Europejscy wykonawcy ucharakteryzowani na Chińczyków wśród
rodowitych mieszkańców Państwa Środka (tancerze, część chóru, statyści)
wyglądają idiotycznie! Te wątpliwości dopadały mnie podczas oglądania dość
często. Trzeba jednak przyznać, że kto jak kto, ale Zhang potrafi operować tłumem i robi to naprawdę
świetnie a jego upodobanie do scenograficznego przepychu tu akurat jest
całkowicie na miejscu ( no i te niesamowite kostiumy).Mam wrażenie, że doświadczenie
z „Turandot” Zhang wykorzystał przy kręceniu „Cesarzowej” – ów film zawsze wydawał mi się operą bez śpiewu. Z
solistami było trochę kłopotów. Giovanna
Casolla - Turandot śpiewała dobrze, choć
jej wiek i powierzchowność w żadnym razie nie uzasadniały seksualnego szału
Calafa. Sergiej Larin dysponował (zmarł przedwcześnie w 2008) przyzwoitym
głosem używanym w miarę sensownie, ale niestety jego aktorstwo nie istniało a
rzeźby w otoczeniu miały znacznie więcej wyrazu niż on. Na tym tle znakomicie
pod każdym względem wypadła Barbara Frittoli – ładny sopran, wówczas jeszcze
liryczny, odpowiednia powierzchowność, właściwa interpretacja. Podobali mi się
też Ping, Pang i Pong. Carlo Colombara
jako Timur został groteskowo ucharakteryzowany na starca, co w niczym nie
pomogło – i tak nie wyglądał na ojca Larina a brzmiał tak sobie. Zubin Mehta
jest dyrygentem wyjątkowo przewidywalnym -
w muzyce włoskiej zazwyczaj prowadzi orkiestrę precyzyjnie , acz bez
fajerwerków i tak było tym razem.
Spektakl
Davida Pountneya z Salzburga zadziwił mnie i pozostawił pełną ambiwalentnych
uczuć. Nie spodziewałam się ujrzeć Metropolis 2, chociaż niewątpliwie ma to
swoją wewnętrzną logikę. Cesarz i jego herold są tu tylko wielkimi marionetami
składanymi zresztą na naszych oczach , co robi dość makabryczne wrażenie.
Podobnie jak tercet cesarskich ministrów poruszający się mechanicznym krokiem i
zamiast rąk mający a to obcęgi, a to korkociąg. Poza nimi scenę zaludnia
(chociaż może to nie jest akurat właściwe słowo) tłum podobnie skonstruowanych
postaci. Turandot śpiewa swoją morderczą arię stojąc na wysokości drugiego
piętra na malutkiej platformie, tak, aby było widać tylko okrywający ją złoty
płaszcz kosmicznej długości. W tych warunkach nie dziwota, że Gabriele Schnaut
brzmiała dość krzykliwie: też bym krzyczała , ze strachu. Po odgadnięciu przez
Calafa ostatniej zagadki platforma zjeżdża w dół by zrównać boską księżniczkę z
innymi ludźmi. Dość wytarta metafora (cały ten spektakl, aczkolwiek efektowny
wydaje się taką być) Po śmierci Liu
(która popełnia samobójstwo rękami rywalki) na scenie pozostają jej zwłoki,
które w czasie duetu Turandot obmywa. W takich okolicznościach nagłe
przebudzenie jej uczuciowości i seksualności staje się okrutną perwersją,
chociaż reżyserowi chyba nie o to chodziło. W finale mamy tłum już normalnie
wyglądających ludzi ustawionych w pary,
przytulających się romantycznie i czule – a na ich czele Calafa i
Turandot (nastepna klisza) . Od strony wykonawczej mam poważne
zastrzeżenia nie tylko do Schnaut. Botha ma posturę Pavarottiego i matowy,
brzydko brzmiący głos a na dodatek zdecydowanie nie był w formie. Taki Calaf
nie rozgrzałby serca i ciała! Cristina Gallardo-Domas śpiewała poprawnie, jest
też dobrą aktorką, ale jej wibrato trochę przeszkadza. Gergiev jak to on –
próbuje być równie skutecznym dyktatorem jak Karajan, ale niestety, nie ma
nawet połowy talentu i specyficznej charyzmy starego satrapy. W związku z tym
prowadzi orkiestrę przede wszystkim głośno, momentami wręcz hałaśliwie gubiąc
wszelki detal. Tradycyjnie wykonywaną w niedokończonym przez Pucciniego
fragmencie muzykę Franco Alfano
zastąpiono nowo napisaną przez Luciano Berio. Nie mnie oceniać czy lepsza, ale
chyba wolałam Alfano.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz