„The Magic Flute” zamiast „Die Zauberflöte’ jest jak
najbardziej na miejscu, bo to specjalna wersja spektaklu Julie Taymor, którą Met
przygotowała dla swych młodszych widzów. Są pewne skróty (całość trwa 110 min.)
i śpiewa się oraz mówi po angielsku. Niestety, tylko w tej formie Met
zdecydowała się transmitować tę produkcję w 2006 , a przecież grano wtedy i
wersję zasadniczą ( były to czasy, w których Jonas Kaufmann śpiewał Tamina –
niby niezbyt dawno, ale jednak zmieniło się wiele). Muszę przyznać, że oglądanie
tego powoduje u mnie, polskiego widza pozielenienie z mało chwalebnego uczucia
zazdrości. Bo , po pierwsze widać jak
Met wychowuje sobie przyszłych operomaniaków – daje im po prostu to, co ma
najlepszego lekko tylko przystosowując do dziecięcych możliwości percepcyjnych.
I znów: dawno, dawno temu w Warszawie również grano dziecięcą wersje „Fletu” a
Papagenem był wówczas nikomu nieznany …
Mariusz Kwiecień…. Zaś po drugie Met podarowała mi najwspanialszy „Flet”, jaki
widziałam, i nie wydaje mi się, żebym miała szansę na coś równie pięknego
jeszcze w tym życiu (a zamierzam jeszcze jakieś 40 lat pożyć). Nie wiem nawet,
jak to wszystko adekwatnie opisać, bo mamy tu czystą magię. Taymor , posługując
się bajecznymi kostiumami, elementami teatru kabuki, indonezyjskiego teatru
cieni, wielkimi marionetami i świetnymi projekcjami video stworzyła prawdziwy
cud. Poszła przy tym śladami Mozarta i Schikanedera mieszając ze sobą wątki podniosłe i ludyczne,
dokładając symbolikę zaczerpniętą z przeróżnych systemów
filozoficzno-religijnych. Czasami znajdujemy się w pogodnej bajce – sądząc po
śmiechach na widowni maluchy bawiły się świetnie, czasem atmosfera staje się podniosła. Czyli jest
dokładnie tak jak tego chcieli autorzy, co współcześnie nie zdarza się często.
Trudno wymieniać poszczególne sceny i rozwiązania, ale kilka musze wspomnieć
koniecznie. Trzy damy występują z pomalowanymi na czarno, niewidocznymi
twarzami – ich twarze to umieszczone na
głowach nieco figlarne, nieco groźne maski. Daje to wspaniały efekt, podobnie
jak balet niedźwiedzi poddających się grze Tamina. A już scena walki Papagena z … latającym
jedzeniem (szczególnie agresywny jest
homar i … talerz spaghetti) przyprawia o
ból brzucha ze śmiechu nawet dorosłych widzów. I tak bez końca. Strona muzyczna
była OK. Największą gwiazdą okazał się bardzo utalentowany aktorsko ( także
sprawny fizycznie – cóż za skoczność) i
nieźle śpiewający a w dodatku niezmiernie sympatyczny Nathan Gunn jako
Papageno. Obok niego znakomita pod każdym względem Erika Miklosa – prawdziwie
demoniczna , skrzydlata Królowa Nocy. Rene Pape – Sarastro (wyglądał troche jak
legendarny Żółty Cesarz) jak zawsze w
tej roli, którą śpiewał już tyle razy był fantastyczny: emanował autorytetem,
no i ten wyjątkowy, aksamitny bas. Bardzo dobrzy okazali się Tamino i Pamina:
Matthew Polenzani i Ying Huang. Tyle, że miłosnej pasji trudno u nich szukać, o
co nie można winić kompletnie ukrytego za charakteryzacją i rytualnym gestem
tenora. Z licznych w tej operze postaci drugoplanowych warto zauważyć
Monostatosa w smakowitym wykonaniu Grega Fedderly oraz tercet dam: Wendy Bryn
Harmer, Kate Lindsey oraz Tamarę Mumford. Orkiestrę poprowadził, jak zazwyczaj
znakomicie James Levine.
Tak podejrzewałam, że to jest Julie Taymor! Też mam to nagranie, choć jako uzależniona od Czarodziejskiego Fletu, mam i inne. Ale to oglądam ostatnio najczęściej i ciągle się nim zachwycam, a mam je od zeszłego roku. Nawet nie wiem ile razy je obejrzałam, choć kupiłam je głównie dlatego, że zaintrygowało mnie wielkie ptaszysko na okładce płyty i nazwisko reżyserki.
OdpowiedzUsuńJulie Taymor jest wielka. Pani też, że przypomniała Pani operę, którą wielu odrzuci myśląc, że nie dość, że wersja skrócona, to jeszcze śpiewana i mówiona po angielsku. Niech wiedzą co tracą!
Od 26 czerwca do 16 lipca br., na stronie opery La Monnaie będzie wisieć Cosi Fan Tutte w reżyserii Michaela Hanneke. Free of charge. Bilety na wszystkie przedstawienia są wyprzedane. Dla Hanneke to pierwsza realizacja operowa. Pozdrawiam,