W ramach
poszerzania horyzontów i poznawania dzieł w Polsce właściwie niewystawianych
zdecydowałam się obejrzeć 20-letnią już produkcję Teatru Maryjskiego – „Sadko”
Rimskiego-Korsakowa. Spektakl tak sędziwy, bo nawet w Rosji niezbyt często ta
„opera o pożytkach z handlu zagranicznego” trafia na scenę . Przyjaźnie uszczypliwy termin
zapożyczony od Piotra Kamińskiego to prawda, ale nie całkowita. Bo libretto,
oparte na tradycyjnej opowieści o czynach dwunastowiecznego barda zawiera także
mnóstwo elementów baśniowych, z najważniejszym w postaci pobytu bohatera w
podwodnym królestwie i małżeństwem z córką Króla Oceanów. Taki mariaż nie mógł
się utrzymać (zwłaszcza, że był … bigamiczny, bo Sadko miał na lądzie wierną
małżonkę) i w finale wodna królewna zamieniła się w rzekę, która umożliwi
rodzinnemu miastu męża , Nowogrodowi transport towarów. Muzykę napisał Rimski-
Korsakow bardzo piękną, niezmiernie melodyjną i utrzymaną w klimacie rosyjskich
pieśni ludowych . Zwłaszcza słuchając chórów , bardzo tutaj licznych miałam
wrażenie, że przecież doskonale to znam. Poza dużą ilością scen zbiorowych
cechę charakterystyczną tej opery stanowi niemal całkowity brak recytatywów. A
sama produkcja? Okazała się tradycyjna w stopniu, który nawet w 1993 roku
musiał być pewnego rodzaju demonstracją. Dziś zapewne rzecz całą na przykład Dymitr Czerniakow załatwiłby bardzo prosto sadzając bohaterów
przy stole w pomieszczeniu możliwie ciasnym i nieefektownym. Ale już wtedy, gdy
o regietheatrze w Petersburgu jeszcze nie słyszano malowane morze i niebo,
plastykowe łabądki i kostiumy (zwłaszcza
u Gości) jak z dziecięcych rysunków miały specyficzny wdzięk ramoty. Efekt ten,
zapewne pożądany, został osiągnięty sporym kosztem , bo produkcja to niebywale
wystawna i kolorowa. I doprawdy nie wiem, czy jestem już tak zepsuta latami
obcowania z regietheatrem, że nie potrafię się z czystą radością zatopić w
czymś do tego stopnia archaicznym. Przecież na przykład „The Enchanted Island”
w Met także wystawiono środkami tradycyjnymi (wyjąwszy nienamolne projekcje
wideo) , ale tam nad sceną nie unosiły się stada moli. Na domiar złego aktorstwo w „Sadko” też trąci
nie tyle myszką, co olbrzymią myszą – wystarczy popatrzeć na postaci udające
muzyków, brr. Dlaczego mimo wszystko szczerze ten spektakl polecam? Przede wszystkim ze względu na wspaniałą,
znakomicie wykonana muzykę. Gergiev, za którym nie przepadam tu, na własnym
terytorium sprawdza się idealnie , pod jego ręką orkiestra gra jak natchniona.
A śpiewacy? Trudno by znaleźć dorównujący im zestaw – piękne głosy , świetnie
prowadzone , wyczucie stylu i słyszalna radość śpiewania. Poza Vladimirem
Galuzinem – Sadko , Marianną Tarasową – Lubawa i Łarissą Diadkową - Nieżata wyróżniłabym dwóch
(z trzech) protagonistów najważniejszego , czwartego obrazu opery : Bułata
Minjelkiewa – Wiking i Aleksandra Gergałowa – Gość Wenecki. Ten ostatni miał zresztą do wykonania
najbardziej przebojowy i często przez rosyjskich barytonów nagrywany numer –
pieśń Gościa Weneckiego, którą polscy melomani mogą pamiętać ze świetnego nagrania
Mariusza Kwietnia (na płycie „Slavic Heroes" nominowanej do International Opera
Award). Poza zaś walorami czysto dźwiękowymi, pewnie niektórym ta ostentacyjnie
teatralna i niezmiernie barwna produkcja ma szansę się spodobać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz