niedziela, 12 maja 2013

Przecudne loki Kaufmanna albo zaczarowany ołówek


Bycie muzyczną profanką  czasem ma swoje dobre strony. Można się publicznie przyznać, że Wielkie Dzieło nas wcale nie zachwyciło , mało tego, znudziło potężnie. A gdyby ktoś się zgorszył  - przecież uprzedzałam. Tak właśnie mam z "Potępieniem Fausta" Berlioza. Nie jest to rzecz pasjonująca, delikatnie mówiąc. W belgijskim La Monnaie (2002) wystawiono ją w sposób maksymalnie oszczędny i symboliczny, co w braku akcji scenicznej do śledzenia skupiło moją uwagę na zawartości muzycznej, a ta mnie nie porwała. Właściwie mamy tu monotonnie powtarzające się segmenty  : aria, chór , czasem zdarza się duet, ale taki, w którym głosy solistów się nie łączą, są tylko naprzemienne repliki (prawdziwy duet jest jeden, oraz jeden tercet). Przyznam też, że nie bardzo rozumiem tę inscenizację. Scenografia tu nie istnieje , czasem jedynie podnosi się  i opada półprzezroczysta kurtyna, która odkrywa bądź osłania chór. Za to rekwizyty są wielkości nadnaturalnej , jako to przede wszystkim olbrzymi ... czerwony ołówek ( później ołówki się zmultiplikują).  Poza tym, że nim właśnie Faust podpisuje cyrograf aż strach się domyślać , co też może symbolizować. W każdym razie stanowi dla Fausta (potem także Małgorzaty) obiekt niezwykle poręczny , do którego można się przytulić, oprzeć na nim, a w krańcowej sytuacji wyładować swe emocje. Oprócz ołówka mamy także wielki kontrabas ( nieszczęsny Faust ciągnie go za sobą, aby w końcu spocząć na nim uśpiony przez Mefista) a także organy, których klawiszami są chórzyści. Jose Van Dam nie wypadł szczególnie demonicznie, zwłaszcza, że charakteryzacja usytuowała go bliżej batmanowego Jokera niż prawdziwej siły piekielnej. Jest to bas-baryton, od którego młodzież mogłaby się wiele o śpiewaniu nauczyć, ale jego głos nigdy barwą nie uwodził. Susan Graham wyglądała nieco zbyt dojrzale, jak na dziewicze i naiwne dziewczę (o 9 lat starsza od swego amanta, ale wobec jego szczenięcego image’u można było podejrzewać znacznie więcej), ale śpiewała bardzo pięknie, krystalicznie świeżym, dźwięcznym mezzosopranem. Jonas Kaufmann miał wtedy 32 lata (konia z rzędem temu, kto by się tego domyślił, na oko to jakieś 22 ) a jego sceniczna osobowość była jeszcze w trakcie wykluwania się. Fakt , że niespecjalnie miał co grać też nie pomógł i na ekranie mamy młodzieńca, który marzy trudno powiedzieć o czym (bo raczej nie o Małgorzacie). Do wykonawstwa czysto muzycznego też mam spore zastrzeżenia: albo partia mu nie leży, albo był w kiepskiej formie. Oczywiście, czego nie dośpiewał i nie dograł to dowyglądał ( o erotycznej funkcji loków Kaufmanna w inscenizacjach operowych pracę doktorską można by napisać) , co nawet miało swa funkcje dramaturgiczną – w tej operze to Małgorzata zachwyca się urodą Fausta, a nie odwrotnie. Zachwyca się też Mefisto, który w celu uśpienia Fausta….a jakże , łagodnie i dłuuuugo głaszcze go po włosach  ( i znów te kędziory!). Na koniec trzeba wspomnieć o chórze, który wykonał świetną robotę i zwłaszcza piekielny finał wypadł dzięki niemu świetnie. Antonio Pappano dyrygował z właściwą sobie czułością dla partytury i swoich wykonawców.

3 komentarze:

  1. Oj, ten Faust, i jeszcze Busoniego, to moje ulubione Fausty. Odarte z romansowo-histerycznego sosu jak to u Gounoda.
    Faktycznie, te ołówki są nieco niepokojące, ale inscenizację w sumie kupuję, przynajmniej nie rozprasza.

    OdpowiedzUsuń
  2. Gounoda też nie lubię. I w moim odczuciu przepastny temat faustowski nie znalazł jeszcze dobrego odzwierciedlenia w operze. Szansa dla kompozytorów współczesnych?

    OdpowiedzUsuń
  3. Widziałam tego Fausta parę lat temu w Mezzo. Libretto to faktycznie nie najszczęśliwsza adaptacja tej historii; inscenizacja ma sporo minusów, ale jej minimalizm pozwala skupić się wyłącznie na muzyce. A dla mnie ta muzyka była może nie objawieniem, ale na pewno dużym odkryciem - słyszałam to wówczas po raz pierwszy i głęboko zapadła mi w pamięć.

    OdpowiedzUsuń