Los
bywa kapryśny i pewnie właśnie dlatego nie udało mi się dotrzeć do TWON na
„Oniegina” w reżyserii Mariusza Trelińskiego ani w roku premiery , ani
wznowienia. Próbowałam, dwukrotnie miałam już bilet i coś naprawdę ważnego
stawało mi na przeszkodzie. Ucieszyłam się więc niezmiernie, kiedy dotarł do
mnie zapis spektaklu z Walencji , zarejestrowanego w styczniu
2011. Nawet nie znając nazwiska realizatora mogłabym pewnie się go domyślić,
„wczesnotreliński charakter pisma” widoczny jest z całą oczywistością. To nie
przygana, bo chociaż mam do tej produkcji zastrzeżenia, jednak będę ją pamiętać
jako jedną z najciekawszych interpretacji „Eugeniusza Oniegina”. Powstała w
roku 2002, a
to był u Trelińskiego okres estetyzująco-minimalistyczny , z tego względu scenografia
(Boris Kudlička) jest w wyrafinowany sposób skromna: ogranicza się właściwie do
pojedynczych, ale bardzo znaczących elementów i gry barwami oraz światłem. Kostiumy
sugerują , ze akcja rozgrywa się raczej na początku XX, a nie XIX wielu.
Głównym problemem, z jakim musimy się w
tej inscenizacji uporać jest obecność na scenie postaci nazywanej enigmatycznie
O – bladego, starszego mężczyzny w bieli i z laseczką używaną często nietypowo.
Niedookreśloność oczywiście została zamierzona – to my mamy zdecydować kim będzie
dla nas O : starym Onieginem? widmem ? szatanem? duszą pokutującą? Czy Tatiana jest jego ożywionym wspomnieniem,
czy też może to on jej wizją? Wszystkie tropy
są możliwe, wszystkie … właściwe. Nie mam pojęcia, jak to wyglądało w
Warszawie, ale podejrzewam, że Jan Peszek finezyjniej zagrał tę postać, niż w
Walencji uczynił to choreograf Emil Wesołowski, trochę nazbyt demoniczny i
jednostronny. Podobnie zresztą został upozowany Oniegin – blady, kruczowłosy, w
czerni. Od pierwszej chwili na scenie odpychający, od pierwszego momentu
niepróbujący udawać szacunku czy cienia zainteresowania dla prowincjuszy , ani
też pokrywać pogardy dobrymi manierami bo
tych nie objawia wcale. W związku z tym finałowy wybuch uczuć nie
wzbudził mojego zaufania i poruszenia, bo nie uwierzyłam , że był prawdziwy.
Zwłaszcza, że choć Leński nazywa Oniegina swoim przyjacielem, ten z cała
pewnością do przyjaźni nie jest zdolny. Tak została pokazana scena pojedynku –
Oniegin sprawia wrażenie najwyżej zirytowanego a przecież w muzyce krótkiego
duetu przed walką są obecne inne emocje – żal, wahanie, silna rozterka. Szkoda
trochę , że Treliński uczynił tytułowego bohatera nieco zbyt jednowymiarowym,
ale też taka interpretacja wzmacnia i uwypukla postać Tatiany, i tak przecież
faworyzowanej przez samego Czajkowskiego. A Tatianę w tym spektaklu przepięknie
zagrała Kristine Opolais – obraz z listem ( pisania listu nie ma) jest majstersztykiem zarówno reżyserii jak
aktorstwa, zwłaszcza, że odbywa się w niemal pustej przestrzeni. Leński na tym
tle wydaje się bardziej konwencjonalny – ot, bardzo młody chłopak, któremu
buzują hormony, który nad konsekwencjami własnego wybuchowego temperamentu
zaczyna się zastanawiać dopiero, gdy już za późno. Wszystko to składa się na
spójną całość dającą jednak mnogie możliwości interpretacji i zostawiającą
widzowi na długo w pamięci szereg obrazów . Mnie utrwaliła się szczególnie
scena z Leńskim i Onieginem wirującymi w upiornym tańcu na obracanym
błyskawicznie przez kilku mężczyzn stole, aria Leńskiego i późniejszy pojedynek
(rozegrane klasycznie - z kępą brzóz w tle i padającym śniegiem),
monolog Oniegina z ze zbliżającymi się nieubłaganie widmowymi postaciami,
wreszcie pierwsze, pełne jeszcze beztroski spotkania Leńskiego z Olgą – z
żółtymi kwiatami, leżakiem i patefonem. Trochę za dużo było za to zarówno w
drugim jak i trzecim akcie owego „balu manekinów”, który wyglądał interesująco , ale dał efekt łopatologicznego
tłumaczenia nam reżyserskich intencji. Szczególnie Tatiana jako spętana konwencjami lalka budzona do
życia jedynie przez Prawdziwą Miłość
wydała mi się zgrzytem. Tym niemniej uważam ten spektakl za wyjątkowo udany, w
czym oczywiście udział podstawowy miała jakość wykonawstwa muzycznego.
Najbardziej zaskoczył mnie młody izraelski dyrygent Omer Meir Wellber, który tę
operę musi kochać - prowadził orkiestrę
z wyjątkową czułością, dbałością o detale, liryczną płynnością ale i
temperamentem we właściwych miejscach. Bohaterka wieczoru dla mnie była
Kristine Opolais, której kreacja wokalna dorównywała scenicznej. Artur
Ruciński, posiadacz pięknego, dość ciemnego głosu starał się przynajmniej nim wyrazić nieco
emocji i to mu się udało. Niestety, czasy, kiedy mogliśmy go regularnie
podziwiać na polskich (zwłaszcza warszawskiej) scenach minęły chyba już
bezpowrotnie: na nadchodzący sezon nie ma krajowych planów. Dmitri Korchak to
Leński przekonujący, żarliwy lecz pozbawiony indywidualności, przynajmniej
dźwiękowo. Niemniej rolę stworzył sympatyczną. Właściwie wszyscy wykonawcy ról
drugoplanowych spisali się świetnie: Lena Belkina – Olga , Gunter Groissbock –
Gremin, Margarita Nekrasova – najlepsza Filipiewna jaka w życiu słyszałam,
Helene Schneiderman – Łarina, Emilio Sanchez – Triquet. Niewątpliwie, gdybym
miała półkę z napisem „ulubione” ten spektakl by na nią trafił.
niedziela, 30 czerwca 2013
środa, 26 czerwca 2013
Anna i Narcyz na Placu Czerwonym
Tego typu
koncerty mogą być czystą przyjemnością dla widza i słuchacza, pod warunkiem, że
zaakceptuje się specyfikę wydarzenia i nie będzie za bardzo napinać. Trzeba
wziąć pod uwagę , że na wolnym powietrzu zwłaszcza orkiestra brzmi inaczej i
dźwięk może się troszkę rozłazić zaś śpiewacy muszą używać mikrofonów, mnóstwo
zależy więc od realizacji technicznej. Ale też głos wzmocniony przez owe
urządzenia natychmiastowo obnaża swe wszelkie wady i zalety zaś odbiorca
telewizyjny ma dodatkową możliwość przyjrzenia się każdemu drgnięciu twarzy
wykonawców. Anna Netrebko i Dmitri Hvorostovsky są największymi gwiazdami wśród
wielu rosyjskich artystów, którzy pospołu z reprezentantami innych słowiańskich
nacji dosłownie opanowali najlepsze domy operowe na świecie. Oczekiwania były
więc wielkie, chociaż widzów stawiło się tylko około 7500 – piszę „tylko”, bo Domingo
i Pavarotti (każdy z osobna) potrafili zapełniać całe stadiony. Zaczęło się
kiepsko, a nawet źle. Anna Netrebko (piękna jak zazwyczaj – straciła na wadze,
przedłużyła włosy – wygląda świetnie) nieroztropnie wybrała na początek bolero
Eleny z „Nieszporów sycylijskich” i wykonała je okropnie – skrzekliwy głos ,
minoderyjna interpretacja brrrr! To jest wyjątkowo ryzykowna aria, na której
zdarzało się polec najlepszym, wymagająca bezwzględnego panowania nad głosem i
jego wyrównania we wszystkich rejestrach. Potem z Netrebko było już lepiej,
chociaż jeszcze w „Tacea la notte” nieco rozmijała się z tonacją a koloratura
była ciut za ostra. Ale przynajmniej słyszeliśmy już ten przepiękny, ciepły,
ciemny sopran , który doskonale znamy. Chociaż raczej Leonora nie stanie się
koronną partią Anny. Po przerwie usłyszeliśmy już Netrebko jaką kochają tłumy
fanów pod każdą szerokością geograficzną – jej „La mamma morta” i „Io son l’umile
ancella” zabrzmiały naprawdę dobrze. Podobnie jak Tatiana w finałowej scenie z
„Eugeniusza Oniegina”, która wiele obiecuje widzom transmisji z MET 5
października. Zwłaszcza, że tam będzie miała obok siebie Kwietnia, prawdziwego
artystę, nie zaś egotycznego do granic śmieszności narcyza. Muszę przyznać, że
coraz mniej mam cierpliwości do Dimy Hvorostovsky’ego, który z każdym rokiem
zbliża się do karykatury operowego divo . Popatrzcie na niego : ten facet w
każdej sekundzie koncertu skoncentrowany jest wyłącznie na sobie , na partnerkę
nie zwraca najmniejszej uwagi. To ona adoruje jego, nie odwrotnie, chociaż z
opowiadanej historii wynika coś zupełnie innego. Te cechy również słychać w interpretacji
czysto muzycznej. Hvorostovsky zaczął od
sceny śmierci markiza Posy i zamiast konającego Rodriga dostaliśmy
triumfalistycznego , hałaśliwego durnia. Również w duecie z „Trubadura” , gdzie
teoretycznie powinien dyszeć z pożądania on tylko krzyczał patrząc na
publiczność. Najlepiej wypadł w jego wykonaniu monolog „Tre sbirri, una
carozza” , takiego Scarpię można
zaakceptować oraz … „Oczi cziornyje” , gdzie uroda pospołu melodii i głosu
splotła się i uwiodła zachwyconą publiczność. Ta zaś wielbi gwiazdora wbrew
wszystkiemu – to ich Dima, nie słyszą, spazmatycznych oddechów,
interpretacyjnej mizerii ( czy ktoś wzruszyłby się takim „Cortigiani”?),
ściśniętej góry skali. Dlaczego tak się pastwię nad Hvorostovskym? Bo go …
lubię. Cenię ten piękny baryton, objawiające się niestety tylko czasami
znakomite legato, rozumiem skąd biorą
się masy jego fanów. Tym bardziej się martwię i jest mi przykro, gdy go widzę i
słyszę takiego, jak na Placu Czerwonym. Z powodów wyłuszczonych na początku nie
będę oceniać orkiestry, ale mam wrażenie, że Constantine Orbelian nie zapanował
nad nią należycie. Olbrzymi chór (a właściwie dwa połączone) nie sprawił się
najlepiej. No i co to za chór, który musi śpiewać największy hit dla siebie
napisany z partyturą w rękach? Kliknijcie na link i sprawdźcie sami.
sobota, 22 czerwca 2013
"Postanowiłem być łotrem" - Kwiecień jako Don Giovanni: San Francisco 2007
Mamy współcześnie dwóch Don Giovannich, którzy nie bez
powodu zrośli się z tą rolą i stali
punktem odniesienia dla innych. Przy okazji podzielili publiczność: nawet,
jeżeli tak jak ja uważamy obu panów za niemal równie fantastycznych, zawsze
jednak to „niemal” zostaje. Moim numerem 1 jest Mariusz Kwiecień, nie tylko
dlatego , że moje uszy wybrały jego głos, ale ze względów czysto
interpretacyjnych. Peter Mattei ( nikt chyba nie miał wątpliwości, że także o
nim mowa) to niezwykle elegancki Giovanni, ale jego Don, niezależnie od
produkcji bywa podobny. Zaś Kwietnia
widziałam w wielu różnych, mniej i bardziej udanych inscenizacjach i miałam
przed oczami zupełnie odmienne role. Dziś napiszę o jednym ze swych ulubionych „Don
Giovannich” ( ten najlepszy, z Teatru Wielkiego w Warszawie niestety nie
został, o hańbo, zarejestrowany) Jest to przeniesienie spektaklu Davida
McVicara z brukselskiego La
Monnaie z 2004 do San Francisco 3 lata później. To jeden z
tych rzadkich spektakli, w których wszystko (albo prawie) zadziałało jak powinno,
a niektóre elementy nawet lepiej. Przede wszystkim tytułowy bohater jest tu
prawdziwym dominatorem , postacią wokół której inni krążą niczym satelity i od
której ich los zależy. Nie zazdroszczę im owego
losu , bo ten Don Giovanni jest zdecydowanym bad-boyem o socjopatycznej osobowości i nie cofa się
przed żadnym okrucieństwem, aby osiągnąć chwilowy cel. A cel bywa zawsze
chwilowy , bo główną cechą Giovanniego wydaje się wieczne nienasycenie. Dlatego
komentarz Leporella ze sceny finałowej „ ah, che barbaro appetito” dotyczy nie
tylko jedzenia pochłanianego przez jego pana zachłannie niczym zwierzę , ale
także innych aspektów życia . Właściwie wszystkich oprócz uczuć. Tych Don
Giovanni najprawdopodobniej nie ma wcale. Coś na kształt przelotnej emocji
ujawnia tylko raz i to w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Zabiwszy
Komandora brutalnie i nierycersko, właściwie go zarżnąwszy Don Giovanni lekko
muska dłonią twarz umierającego i jest w tym geście ulotny ślad czułości, która
nie pojawi się u niego już do końca. Jest w spektaklu jeszcze jeden moment
charakteryzujący Don Giovanniego dosyć dobitnie: podczas śpiewania serenady do
służącej donny Elviry głosem najaksamitniej słodkim i uwodzicielskim uśmiecha
się naprawdę ohydnie, powiedziałabym wręcz
odrażająco. Poza tym jego energia powoduje, że gdy pojawia się na scenie, brak
na niej powietrza dla innych. Nawet w końcówce pierwszego aktu to nie Don
Giovanni ucieka, to towarzystwo przerażone opuszcza jego pałac a on zostaje i
przed kurtyną śmieje się do nas triumfalnie. Przy takim ustawieniu postaci głównej określenie
„dramma giocoso” traci sens: dramma, owszem , nawet bardzo ale na żadne giocoso
miejsca tu nie ma. Podkreśla to warstwa scenograficzna, która zarówno oszczędną
zabudowę sceny ( przez większość akcji jesteśmy
… na dachu) jak kostiumy
protagonistów (zamiast wieku 17 mamy najwyraźniej 19) topi w szarościach i
czerniach. I tylko płomienie piekła w finale mają właściwą intensywność
kolorystyczną. Postacie otaczające Don Giovanniego są przy jego okrucieństwie w
wymiarze iście szekspirowskim (narzuca się Ryszard III i jego „postanowiłem być
łotrem”) jak karły przy olbrzymie, zajęte swoimi małymi interesami – z jednym
wyjątkiem – ośmieszonej, poniżonej, ale głęboko ludzkiej , próbującej ratować
potwora Elviry. Annę i Ottavia zajmuje wyłącznie kwestia jej reputacji oraz
powinności honoru (chociaż trzeba przyznać, że tu Anna jest rzeczywiście
kobietą przez Don Giovanniego skrzywdzoną) , Leporello chce tylko dobrze zjeść,
zabawić się i nazbyt przy tym nie męczyć, co przy takim padrone jest raczej
nierealne. Zerlina i Masetto mają przed sobą typową przyszłość: będą się
zdradzać i oszukiwać wybuchając świętym oburzeniem w momencie odkrycia prawdy. Finałowy sekstet o słusznej karze dla grzesznika brzmi
jak zazwyczaj filistersko – bo i owszem,
ukarany został słusznie, ale…któż to się cieszy…. Don Giovanni ma przynajmniej
odwagę być monstrum do końca, wykrzyczeć słynne trzykrotne „no!” i podać rękę śmierci. A Komandor wygląda tu jak
zombie z niedrogiego horroru, twarz mu się rozpada, co budzi zasadniczą
wątpliwość – skąd przybył? Bo chyba jednak nie z nieba (pomimo słownej
deklaracji) i co takiego uczynił?
Aktorzy- śpiewacy
spisali się w tym spektaklu wyjątkowo dobrze. Luca Pisaroni – Masetto wkrótce po
tym występie awansował na Leporella, i to z pewnością właściwsze dla niego
miejsce, taki Masetto to luksus niebywały. Zerlina – Claudia Mahnke doskonale
oddała klasyczny dylemat swojej bohaterki: chciałabym (zaznać rozkoszy z Don
Giovannim), ale boję się (że mąż się dowie) , choć z intonacją bywały drobne
kłopoty. Twyla Robinson wydała mi się najsłabszym punktem obsady, a szkoda , bo
Elvira to postać złożona i ciekawa zarówno pod względem muzycznym jak
aktorskim. Elza van der Heever ściągnięta do roli Anny na bardzo nagłe
zastępstwo dokonała rzeczy podziwu godnej : nie krzyczała, co robią niemal
wszystkie Anny i nie brzmiała ostro . To
wyjątkowo udana kreacja, brawo! Kristin
Sigmundson dzielnie zniósł trupią charakteryzację Komandora a jego bas
sugerował głębią piekielne otchłanie. Charles Castronovo śpiewał elegancko i
starał się być jak najmniej żałosnym Ottaviem ( nie do końca się powiodło, ale
to nie wina śpiewaka). Oren Gradus był świetnym Leporellem: atrakcyjny głosowo
i zewnętrznie, ale twardo trzymający się ziemskich spraw stanowił doskonały
kontrapunkt dla demonicznego szefa. Który to zdominował scenę bez reszty,
zarówno od strony wokalnej jak aktorskiej. Wyraźna była tu kategoryczna odmowa
rozjaśnienia postaci chociaż o pół tonu – ten Don Giovanni miał być arcyłotrem.
Kontrast pomiędzy słodyczą, miękkością i płynnością tego wyjątkowego barytonu a
odpychającym wzrokiem i działaniem bohatera bywał wstrząsający. Chociaż i głos
Kwietnia nabierał czasem stalowego, twardego brzmienia sugerującego charakter
postaci. Po raz kolejny można się było przekonać jak tajemniczą rzeczą jest
sceniczna charyzma . Mężczyzna niezwykle sympatyczny, dość atrakcyjny, ale bez
przesady na scenie staje się samcem alfa emanującym seksualnym magnetyzmem i
usuwającym w cień resztę bardzo dobrej przecież obsady! I to nie jest tylko
(choć może w pewnym stopniu) sprawa żeńskiej podatności na urok łajdaka. Donald
Runnicles pomógł swoim śpiewakom i orkiestrze wydatnie – poza jak zawsze za
szybą arią szampańską wszystko było dokładnie takie jak trzeba.
Na koniec mała obietnica - postaram się w najbliższym czasie nie męczyć Was już "Don Giovannim". Chyba, że dokonam jakiegoś niesamowitego odkrycia produkcji, której nie mozna się oprzeć. Ale na to się nie zanosi ...
wtorek, 18 czerwca 2013
Olga Pasiecznik, Achilles znakomity - "Deidamia" z Nederlandse Opera
„Deidamia” nie należy ani do szczególnie znanych, ani do
szczególnie udanych oper Händla. Ale zawsze to Händel, no i nazwisko Olgi
Pasiecznik przyciągnęło moją uwagę jak zwykle. Niespodzianka czekała na mnie
tym razem w warstwie inscenizacyjnej, bo treść muzyczna rzeczywiście wydała mi
się barokowo standardowa i niczego ekscytującego nie zawiera. W libretcie – jak
zazwyczaj ; ktoś kogoś udaje, ktoś kocha nie tego (tę) co trzeba. Ale sceniczna
interpretacja tego banału okazała się zabawna i widowiskowa dzięki Davidowi
Aldenowi – reżyseria, Paulowi Steinbergowi – scenografia i Constance Hoffman –
kostiumy. Już pierwszy obraz wygląda frapująco : z gładkiej powierzchni
morza ( nie trzeba używać hektolitrów
wody żeby uzyskać pożądany efekt) sterczy sobie samotna kolumna, na której
niczym Szymon Słupnik zasiada król. Po chwili pojawia się … peryskop łodzi
podwodnej , która już za moment będzie widoczna w całej okazałości. Brzmi mało
zachęcająco? Ale wygląda jak abstrakcyjny collage w ostrych, nasyconych barwach.
Morze jest obecne przez większą część spektaklu, na chwile zastąpione
przez granatowe zarośla , w których
odbywa się polowanie. W momentach zmiany dekoracji opada kurtyna z wzorem
stylizowanym na antyczną mozaikę, przypominającą nam właściwy czas akcji, którego
trudno by się w innych scenach domyślić. Zaś akcja toczy się na proscenium w najlepsze. Kostiumy, wyglądające na lata
pięćdziesiąte XX wieku są nie tylko ładne , niektórym pomagają wydatnie w
budowaniu postaci Olga Pasiecznik jako
Achilles wkracza na scenę we wściekle różowej sukience, która jakoś
nie najlepiej leży – nic dziwnego, skoro zirytowany żeńskim przebraniem młody
wojownik nosi pod nią wywatowaną koszulkę i rybaczki. Piętrowa gra genderowa
najwyraźniej bawi śpiewaczkę , która z niezwykłym wdziękiem i temperamentem gra
tę rolę (co ciekawe, partia już w oryginale była przeznaczona dla kobiety,
podczas gdy Ulissesa śpiewał kastrat). Wokalnie Pasiecznik prezentuje zalety
doskonale znane z polskich scen : ruchliwy, dźwięczny sopran bez wydawałoby się
żadnych ograniczeń technicznych i wyrazowych.
Tyle, że nie Achilles ma w tej operze rolę najefektowniejszą muzycznie.
Ta z pewnością należy do bohaterki tytułowej co Sally Matthews wykorzystała w
pełni. Ma aksamitny, znakomicie wyszkolony
głos o pięknej barwie i zwłaszcza
liryczne fragmenty brzmią w jej wykonaniu naprawdę wspaniale. Fizyczność
Matthews w niczym nie ustępuje talentowi wokalnemu, mamy więc Deidamię
idealną. Także Silvia Tro Santafe ,
chociaż nie tak sprawna aktorsko jak Pasiecznik może zaliczyć Ulissesa do
sukcesów , a rola to wymagająca dużej koloraturowej biegłości. Najmniej
podobała mi się w tym towarzystwie … najbardziej znana gwiazda , Veronica
Cangemi, specjalistka od baroku. Być może
to nie jej dzień, bo głos brzmiał płasko , intonacja była daleka od
precyzji a postać sprawiała wrażenie wyblakłej. Panowie wypadli przyzwoicie,
choć nie ekscytująco, najlepiej moim zdaniem Andrew Foster-Williams jako
Licomedes. Barokowa Concerto Köln , poprowadzona pewną ręką Ivora Boltona
zaprezentowała odpowiednią dozę wigoru i energii nie zapominając o pewnej dawce
melancholii we właściwych momentach.
piątek, 14 czerwca 2013
Kristine Opolais w objęciach "Demona"
Moja kolejna wycieczka na rozległe i słabo znane terytorium opery
słowiańskiej zakończyła się zalewem tzw. mieszanych uczuć. Pierwszym i
dominującym okazało się ogromne
zdumienie, że w 2004 roku możliwa była jeszcze tak zła, żenująca wręcz jakość
realizacji telewizyjnej. Gorsze widziałam tylko w kradzionych najwyraźniej
technicznych rejestracjach z Opernhaus Zurich, ale one nie powstawały dla
szerokiej publiczności, a znalazły się w sieci jako dokumentacja tamtejszych
początków Jonasa Kaufmanna. Fan, jak wiadomo wszystko wytrzyma. Tu zaś mamy do
czynienia z profesjonalną , przynajmniej z nazwy produkcją. Jej kardynalny błąd
wynika zapewne z braku pieniędzy, ale to wszystkiego nie usprawiedliwia.
Spektakl rejestrowano bowiem jedyną kamerą, a stojący za nią człowiek nie tylko
nic nie wiedział o samym utworze, ale też mówiąc delikatnie nie osiągnął w
swoim fachu poziomu choćby przyzwoitego. Temu zawdzięczamy gwałtowne
przenoszenie się ujęcia na z boku na bok ( nieszczęśnik nie wiedział który ze
śpiewaków kiedy się odezwie i reagował zawsze z opóźnieniem) oraz w górę i w
dół. Ignorancja kamerzysty szczególnie
dokuczliwa okazała się w finałowym duecie, kiedy to filmował wyłącznie
aktualnie śpiewającą osobę pozbawiając nas całkowicie reakcji drugiej strony.
Dodać warto, że owa jedyna kamera nie obejmowała swym zasięgiem orkiestronu,
więc w czasie wstępów do kolejnych aktów, po obejrzeniu streszczenia libretta
mieliśmy na ekranie statyczny obraz detalu architektonicznego widowni. Widzowie
bezpośredni w Litewskiej Operze Narodowej byli szczęśliwsi od nas , skazanych
na DVD, ale tylko trochę. Jak na tak efektowne, gotyckie libretto (według
Lermontowa, w ostatnim akcie cytowanego niemal dokładnie) rzecz okazała się
dziwnie wyprana z namiętności i wyblakła. Przecież to historia wielkiej pasji
miłosnej, wielkiego kuszenia i zwycięstwa dobra, a całość w nomen omen
demonicznym sosie! Mówimy bowiem o „Demonie” Antona Rubinsteina, jego jedynym
arcydziele. Mamy tu wszystko: niewinne dziewczę omal nie przywiedzione do zguby
przez siłę nieczystą, upiorną ucztę weselną z trupem narzeczonego w roli
głównej, wielką scenę uwodzenia młodej zakonnicy przez piekielnego kochanka,
jego gorzki spór z aniołem ( z pamiętnym tekstem „Bóg nie żąda miłości, ale
posłuszeństwa”) , wreszcie finałową apoteozę dziewczęcia, które z pomocą
niebiańską oparło się Złemu. A na scenie… Głównym pomysłem reżysera
Andrejsa Zagarsa było podzielenie jej
pudła na trzy poziomy. Skutkiem tego tytułowy bohater właściwie aż do ostatniego
aktu śpiewa (jeden , krótki wyjątek) spod sufitu i wobec fatalnej realizacji
dźwięku jest słabo słyszalny. Niezmierna
szkoda, bo to jedna z najciekawszych ról, jakie opera ma do zaoferowania basom
lub barytonom. Wspaniała, słowiańsko melodyjna ale i dramatyczna muzyka, a ile
do zagrania! Pierwszy raz usłyszałam dwie z pięciu arii Demona w wykonaniu Rene
Pape (płyta „Gods, Kings and Demons”) i zapadły mi w pamięć na zawsze. W tej
realizacji rolę wykonał Samsons Izjumovs i kiedy go było słychać sprawował się
nieźle od strony wokalnej, chociaż nie jest to głos ani szczególnie piękny, ani
też charakterystyczny. Niestety koszmarne aktorstwo rodem z dziewiętnastego
wieku (zawsze frontem do publiki, i z obszernymi, „katalogowymi” gestami rąk)
uczyniło jego postać całkowicie niewiarygodną. Śpiewacy drugoplanowi sprawili
się całkiem dobrze (Romans Polakovs – Gudal, Ilona Rasa – Anioł, Ilona Bagele –
Niania) z jednym wyjątkiem – Guntars Rungis jako Sinodal nie dysponuje głosem o
odpowiedniej mocy ani barwie. Sinodal to taka dziwna rola jak np. Macduff – na
scenie przebywa krótko, ale znacząco i ma do wykonania wspaniałą arię. Na
koniec zostawiłam sobie niewątpliwą gwiazdę tego spektaklu – fantastyczną
Kristine Opolais, która wówczas nie była jeszcze światową divą. A już w pełni
na to zasługiwała – przepiękny, wyrównany we wszystkich rejestrach , dźwięczny
sopran, bezbłędna intonacja, wyraz dramatyczny , znakomite aktorstwo. I na
dodatek piękna kobieta. Już szykuję uszy
na jej Manon Lescaut w nadchodzącym sezonie w ROH
- Des Grieux będzie Kaufmann i przewidziano kinową transmisję. A ramach
zaklinania rzeczywistości – czy naprawdę żaden dyrektor teatru operowego
(choćby Bolszoj czy Marijskij 1 lub 2 nie zauważa, że jest śpiewak, który do
roli Demona się urodził? Wyobraźmy sobie jak mógłby w niej się znaleźć Dimitri
Hvorostovski. Tu jego narcystyczna osobowość nie byłaby pewnie żadną
przeszkodą. W linkach koncertowe wykonanie jednego z monologów – posłuchajcie i
popatrzcie – tu już nawet nie trzeba charakteryzacji. Dorzuciłam jeszcze Pape, który jest może mniej
szatański, ale za to jeszcze bardziej uwodzi tym niebywałej urody głosem.
poniedziałek, 10 czerwca 2013
Nigdy nie mów nigdy - także dla fanów Piotra Beczały
Obiecywałam sobie, że nie przesłucham tej płyty. Nie w akcie dziecinnego uporu – jak wiecie nie dołączyłam do armii fanów Beczały – ale dlatego, że od słodyczy mnie mdli, nawet czekolady nie jadam. Operetkę znoszę w małych dawkach jako estradowy bis, podobnie jak pieśni neapolitańskie, zaś w całości stanowi dla mnie wyzwanie. Nie usiłuję tu wcale postponować tych, którzy to lubią , po prostu „chacun à son goût” jak śpiewa Książe Orlofsky. Ciekawość mnie jednak zmogła - w końcu, jeśli coś sobie osobiście włączyłam, to mogę też w razie czego skrócić cierpienia i wyłączyć. Nie cierpiałam, nie wyłączyłam, a pod koniec na twarzy pojawił mi się szeroki uśmiech. To nigdy nie będzie moja ulubiona płyta , ale w swoim gatunku nagranie jest znakomite. Głos Beczały , ani za jasny, ani za ciemny idealnie pasuje do tej muzyki, a jego deklaracja, że należy traktować ją poważnie, bez taryfy ulgowej zostaje spełniona w stu procentach. Nasz tenor śpiewa żarliwie, po mozartowsku płynnie, kiedy trzeba pozwala melodii rozkołysać głos tanecznie, zdarzają się też fragmenty nieco bardziej figlarne a także melancholijne. Zdecydowanie klasa mistrzowska, co tym milsze, że Łukasz Borowicz prowadzi Royal Philharmonic Orchestra pewną, lecz należycie lekką ręką. Szkoda za to, że do „Lippen schweigen” doproszono Beczale akurat Annę Netrebko (czy też sam ją zaprosił, nie wiem). Oczywiście, oboje pracują w tej samej firmie, sporo razem występują , no i mógł być to rewanż za jego gościnne pojawienie się na jej „Souvenirs”. Szkoda, bo Netrebko brzmi tu okropnie – ciężki, skrzekliwie brzmiący głos ( co się stało ?) i kompletny brak świadomości co się śpiewa. Austriaczka Daniela Fally, towarzysząca artyście w innym fragmencie, choć dysponuje maleńkim, przenikliwym sopranem wie przynajmniej jaka muzykę wykonuje. Zmiksowanie nagrania współczesnego z bardzo dawnym nie wydaje mi się uczciwe, bo to stare nijak nie oddaje zalet głosu Taubera, dla którego przecież ta CD ma stanowić hołd. Z moich niewielu narzekań wynika to, co powinno – bohaterem i atrakcją tej płyty jest Piotr Beczała – i tylko on! I jeszcze mała uwaga edytorska: staranność wydawnicza ( kilka wersji na różne rynki) i rozmach promocyjny dobrze wróży współpracy Beczały z Deutsche Grammophon. Jest on dla tej firmy bezcennym nabytkiem – odkąd Kaufmann związał się długoletnim kontraktem z Deccą nie było atrakcyjniejszego tenora. Na koniec – ostatni link nie prowadzi do arii w wykonaniu bohatera niniejszego posta. Ci, którzy znają omawianą dziś płytę mogą sobie porównać, jak inaczej , choć równie wspaniale da się wykonać nawet rzecz wydawałoby się błahą – fragment „Giudity”. Beczała śpiewa lżej, słoneczniej, zaś … ten drugi pan znacznie namiętniej. Obaj - fantastyczni.
https://www.youtube.com/watch?v=8PqlUJgo35E
https://www.youtube.com/watch?v=-_djpEFwXX8
https://www.youtube.com/watch?v=fD3K7U_4BH8
https://www.youtube.com/watch?v=VwtuFW-AUMQ
piątek, 7 czerwca 2013
Dziewica uwięziona - "La donna del lago" z ROH
„La
donna del lago” (różnie tłumaczy się ten tytuł na polski, pozostanę więc przy
oryginalnym) nie należy do szczególnie udanych, ani też często granych oper
Rossiniego. A jednak pojawia się na scenach operowych od czasu do czasu zaś tytułową
rolę śpiewały wielkie gwiazdy: Montserrat Caballe, June Anderson, Katia Ricciarelli.
W maju dzieło wystawiła ROH i spektakl okazał się nieco dziwaczny. Taki ni
pies, ni wydra, jakby realizatorzy chcieli właściwie rzecz pokazać po bożemu,
ale odwagi im nie starczyło i postanowili
troszkę jednak przy libretcie pomajstrować. W związku z tym po odsłonięciu
kurtyny zamiast XVI-wiecznej Szkocji
mamy o mniej więcej 300 lat późniejszy , najpewniej brytyjski klub
dżentelmenów z kilkoma muzealnymi
gablotami. W jednej z nich, centralnie umieszczonej tkwi jako eksponat główna
bohaterka (wyrazy współczucia dla Joyce DiDonato zmuszonej bardzo długo trzymać
ręce uniesione nad głową), w innej mamy miniaturę statku, w kolejnej królewskie
szaty. Wśród dżentelmenów obecni są Rossini i Walter Scott, którzy zaczynają na
bieżąco snuć opowieść. Elena może wreszcie opuścić swe szklane więzienie i
spotkać króla - nadal w warunkach klubowych. Wreszcie przecudny
lanszaft przedstawiający szkockie góry zostaje , jak wrota rozsunięty i
znajdujemy się we właściwym miejscu akcji. A tam – centralnie umieszczone
schody prezentowane z różnych stron dzięki obrotówce. Te dwie zasadnicze
scenerie będą się jeszcze wymieniać, zaś autorzy opery interweniować i wymyślać
ją na bieżąco (Rossini wybłaga u Scotta szczęśliwą odmianę losu kochanków).
Żebyśmy na pewno wiedzieli , z kim mamy do czynienia dostajemy nawet Rossiniego
w imponującej czapie mistrza kuchni próbującego świeżo przyrządzonej
jagnięciny. Skutek tej koncepcji reżyserskiej odczuwają zasadniczo wykonawcy partii
drugoplanowych Albiny – Justina Gringyte (świetny głos, kariera warta
obserwacji) i Serano – zasłużony tenore
comprimario Robin Leggate. Do śpiewania
mają tyle, ile w partyturze, ale ich obecność na scenie znacznie się wydłuża,
jako, że to oni kreują także role Rossiniego i Scotta. Wszystko to razem nie
jest może szczególnie sensowne, ale specjalnie nie razi. Do finału, kiedy to
Elenę, ozdobioną tartanem z powrotem pakują do gabloty, w której panoszy się
już masa roślinności, co przywołuje
trumienne skojarzenia. Wykonawstwu muzycznemu niewiele można zarzucić i
to wydaje mi się najważniejsze. Nawet Michele Mariotti, którego znałam dotąd z nienajlepszej strony
poprowadził orkiestrę sprawnie i bez udziwnień ( wyjąwszy może nadto zwolniony
początek). Większość publiczności przybyła do ROH zapewne zwabiona nazwiskami
gwiazd, ale to nie DiDonato i Florez
mogą pochwalić się największą i zasłużoną w pełni owacją wieczoru. Jej
adresatką jest Daniela Barcellona, która po tym spóźnionym debiucie w ROH doczeka
się może wreszcie pozycji, na którą od dawna zasługuje. Dysponuje nie tylko
pięknym, ciepłym mezzosopranem, ale też maestrią wokalną , która pozwala jej na
doskonałą realizację trudnych, belcantowych partii. To nie tylko znakomita
koloratura, ale też nienaganna kontrola oddechowa i legato, którego można jej pozazdrościć.
Barcellona nie jest utalentowana aktorsko, ale zrobiła w tym względzie spore
postępy a tym razem projektant kostiumów, Yannis Thavoris pomógł jej wydatnie
tworząc właściwie postać Malcolma. Żałuję
za to, że jako wredny Rodrigo występuje śpiewak
do tego przewidziany a nie jego nagły zastępca (choroba wyłączyła oryginalnego
Rodriga z premiery i kilku późniejszych spektakli) . Nie, żebym miała wiele do
zarzucenia Colinowi Lee – stworzył porządną, nieźle zaśpiewaną jasnym tenorem
rolę. Ale naczytałam się recenzji , a znając możliwości Michaela Spyresa
(pisałam już o nim entuzjastycznie na tym blogu) myślę , że to mogła być
rewelacja. Także dlatego, że Spyres dysponuje tenorem o ciemnym zabarwieniu,
który pewnie świetnie kontrastował z lekkim, lirycznym głosem Juana Diego Floreza
– Uberta. Florez zaś prezentuje się na sobie właściwym, najwyższym poziomie
wokalnym. To jest śpiewak stworzony do Rossiniego i myślę, że powtarzanie w
nieskończoność tych samych zachwytów nie ma sensu – i tak wiecie dlaczego. Bez
zmian pozostają też jego przeciętne, „katalogowe” (poza a , b ,c itd.) umiejętności
aktorskie. Tu z kolei mam wrażenie, że role komediowe bardziej mu odpowiadają –
jest na przykład uroczym i zabawnym Almavivą. Joyce DiDonato nie wydaje mi się
idealną kandydatką na Elenę i przez większość wieczoru coś mi w niej
przeszkadzało. Lekkie niedostatki w dźwięczności i troszkę ściśnięta góra w
miarę czasu się bledną, by przy pirotechnicznym finale zaniknąć zupełnie więc
nie chodzi o głos. W tym momencie mam serdeczną prośbę do wrażliwców – nie
czytajcie dalej, za chwilę nastąpi bowiem uwaga nietaktowna. Zastanawiałam się
długo, czy o tym pisać , ale problem dotyczy nie tylko DiDonato, zaś ona sama
nie przeczyta mych impertynencji i przykrości jej nie zrobię. Rzecz jest bowiem w wyglądzie artystki, a
raczej w nadmiarze chirurgicznych środków odmładzających. To one spowodowały,
ze mimo wyraźnych wysiłków aktorskich (gwiazda ma ów talent i rzemiosło też bez
zarzutu) twarz jeszcze kilka lat temu
naturalnie uroczej kobiety stała się martwa i niweluje aktorskie próby. W
teatrze, kiedy nie widzimy tej twarzy z bliska to nie boli, ale na kinowym czy
telewizyjnym ekranie już tak. Zwłaszcza, że zupełnie niedawno bronią DiDonato
był osobisty wdzięk, któremu kilka zmarszczek z pewnością by nie zaszkodziło. A
przy tak marmurowym obliczu interpretacja staje się niezmiernie trudna a
kontrast między wyrażającym wiele emocji głosem a niczego niewyrażającą fizys
bywa przykry. Oczywiście wyjście istnieje - zamknąć oczy i nasycać się
dźwiękiem, ale nie po to przecież oglądamy spektakle. Poza tym, można
wybaczyć artyście, jeśli wizualna
nieadekwatność nie całkiem wynika z jego winy – któżby się skarżył na brak
talii Caballe, Norman, Pavarottiego czy Blythe
(jak się skończyło dążenie do bezwzględnej, także zewnętrznej doskonałości u
Callas wszyscy wiemy) albo brak wiośnianej dziewczęcości u Gruberovej. Ale
kiedy artystka robi to sobie sama, na własne życzenie? Dziękuję, to ja już wolę
niepowalającej urody Barcellonę, której twarz jednak pozostaje z głosem w
zgodzie i coś wyraża.
poniedziałek, 3 czerwca 2013
Don Giovanni w lateksie czyli o nałogach
Nałóg to rzecz straszna. Jest zazwyczaj zwodniczo radosny na etapie
popadania weń, później na ogół coraz mniej przyjemności, coraz więcej
rozczarowań. Ale kolejna porcja naszej używki stała się już niezbędna jak tlen,
leczenie zaś zapowiada się długie, bolesne i najczęściej nieskuteczne. Tak
właśnie mam z „Don Giovannim”. Żeby tam nie wiem ile obrzydliwości wcisnęli mi
już wierni adepci regietheatru zawsze się połaszczę na kolejną wersję. Tym
razem , widząc okładkę DVD i trochę zdjęć spodziewałam się najgorszego , ale
nie mogłam, po prostu nie mogłam sobie odmówić. I dostałam coś … zupełnie
innego niż oczekiwałam. Ale spójrzcie na uroczy portrecik Don Giovanniego – Was
też zapewne by zmylił. Zacznijmy więc od uwodziciela wszechczasów, czyli tego
faceta w lateksowych, czarnych szortach i podzwaniającego łańcuchami na szyi.
Reżyser Göran Järvefelt postanowił
uczynić go ostentacyjnie seksownym, ale w taki sposób , jak go pewnie mogłyby
sobie wyobrażać oddane czytelniczki trylogii o Greyu. Trochę to wygląda śmiesznie,
choć przyznać trzeba, że ten niepokojąco harlequinowy look nasz DG ma tylko w
pierwszej scenie. Dalej nosi się nadal na czarno, ale już akceptowalnie. Dodać
też należy, że Teddy Tahu Rhodes obdarował go swoim znakomitym ciałem –
doprawdy, drogie panie (i panowie) , jest na co popatrzeć – ze dwa metry
wzrostu, kaloryfer jak się patrzy – delicje. Za to makijaż w stylu Kleopatry
nie był konieczny. Zaś cała produkcja z Opera Australia w Sydney (listopad
2011) okazała się właściwie dość tradycyjna. Bo niezbyt smaczny, ale i niezbyt
rewolucyjny pomysł, by finałowa kolacja rozgrywała się przy służącej za stół
trumnie trudno uznać za szokujący. Nie takie rzeczy się już widziało. Poza tym
ów finał dziwnie jakoś nie robi wrażenia, co po dużej części wydaje mi się winą
beznadziejnie wypranego z osobowości Komandora. Szkoda też, że Järvefelt
nie miał pomysłu na różnice w warunkach fizycznych pana i sługi, bo niewysoki i
brzuchaty Leporello nijak , nawet w ciemności nie mógłby zostać uznany za swego
padrone i vice versa. Co czyni z całej reszty towarzystwa idiotów. Gorzej, że ten spektakl , dający się oglądać
(z tymi drobnymi zastrzeżeniami) bez przykrości niestety słuchać się już tak
nie daje. Dyrygent Mark Wigglesworth poprowadził uwerturę niczym Wagnera, dalej
zaś nieco eksperymentował z tempami. Miałam wrażenie, że bardzo chce, aby było
inaczej niż zwykle – gdzie zazwyczaj bywa szybko, u niego wolno i odwrotnie (
nigdy nie słyszałam tak powolnego „Meta di voi…”) . Przyznaję jednak, że dzięki
temu aria szampańska nie została zagoniona na śmierć , jak to się często
zdarza. Zaś co do wokalistów … Teddy
Tahu Rhodes określany jako baryton brzmi jednak zdecydowanie jak bas, i kompletnie nie umie śpiewać Mozarta. Nie
ma w głosie tego uwodzicielskiego uroku
, który tworzy wiarygodność Don
Giovanniego, tej zwodniczej miękkości
słodkiego drania. Na dodatek jego dykcja sprawia nieoparte wrażenie
użycia metody znanej nam z „Misia” – kluchy do ust i śpiewamy. Moim prywatnym
testem dla wszystkich Don Giovannich jest to, jak pada z ich ust słynne trzykrotne
„no!” w finale. Tutaj pada. I tyle. Rachel Durkin krzyczy jak to czyni pewnie
95% wykonawczyń roli Donny Anny,
Jacqueline Dark nie podołała kluczowej postaci Elviry – ostre brzmienie ,
żadnych niuansów. Conal Coad – Leporello i Henry Choo – Ottavio technikę posiadają w stopniu wystarczającym,
tyle, że obaj mają nieładne, matowe głosy. Daniel Sumegi w żadnym razie nie
powinien podejmować się roli Komandora -
to musi być potęga prawdziwego basowego głosu , tu zaś… szkoda gadać. Najlepiej
zabrzmieli znów młodzi : Zerlina – Taryn
Fiebig i Masetto – Andrew Jones. Po tej beczce dziegciu łyżeczka miodu:
właściwie wszyscy wykonawcy wykazali się aktorską sprawnością. To ważne, ale w
operze wciąż jeszcze nie najważniejsze!
Subskrybuj:
Posty (Atom)