czwartek, 3 października 2013

"Lombardczycy" z Parmy



Nie pierwszy raz stwierdzam, że wieści o najbardziej skomplikowanym libretcie wszechczasów są w wypadku „Trubadura” przesadzone. Można znaleźć  gorsze, i nie trzeba daleko szukać -  nawet u samego Verdiego. Weźmy chociażby „Lombardczyków”, czwartą operę mistrza, która, aczkolwiek niezbyt często bywa jednak wystawiana nie tylko z powodu rocznic. I cóż my tu mamy? Czarny charakter, który  próbując zamordować brata przez pomyłkę (skąd my to znamy) uśmierca tatusia, rycerza przeklinającego córkę z powodu różnic religijnych, sułtankę nawróconą na chrześcijaństwo i jej syna takoż zmieniającego wyznanie na łożu śmierci. Oraz kilka innych absurdów. Ale nie one są w tym libretcie najgorsze. Zasadniczy problem tkwi w braku dramaturgicznej zwartości i nadmiarze postaci zaludniających scenę. Przy tym trudno się przywiązać do którejkolwiek z nich, bo albo są nakreślone zbyt ogólnikowo albo pojawiają się i znikają dziwnie nieregularnie. I trudno powiedzieć, kto właściwie ma być tu głównym bohaterem. Nawet nieszczęsny chór nie ma lekko, zmuszony do ciągłych zmian kostiumów, bo występuje w roli Lombardczyków, Arabów oraz Hebrajczyków. Zdarzają się jednak teatry gotowe na podjęcie ryzyka i zapewnienie swojej publiczności wrażeń przynajmniej dźwiękowych, jako, że  muzyka w „Lombardczykach” nieskończenie przewyższa libretto. W Teatro Regio di Parma wystawiono tę operę 4 lata temu i rezultat okazał się wart oglądania. Nie dla wielbicieli eksperymentów reżyserskich oczywiście, bo raczej trudno byłoby sobie poszaleć i pomajstrować przy fabule. W związku z tym mamy raczej ogólnikowe, skromne , ale zgodne z didaskaliami dekoracje i dość bogate kostiumy w niektórych wypadkach wydatnie pomagające w charakterystyce postaci. Reżyser Lamberto Puggelli nie miał łatwo, ponieważ trafił mu się zespół śpiewaków tyleż wokalnie sprawnych, co aktorsko sztywnych. Właściwie wszyscy zachowywali się podobnie stając  w zalecanych miejscach i wykonując gesty mające unaocznić nam stan emocjonalny swojej postaci. Patrzenie na to nie jest zajęciem specjalnie emocjonującym , ale na szczęście można jeszcze słuchać. Rola najciekawsza należy w „Lombardczykach” do basa i Michele Pertusi wywiązał się z niej znakomicie. To typowo włoski basso cantante, bez głębi właściwej basom słowiańskim, ale właśnie taki głos w partii Pagano sprawdza się najlepiej. Pertusi ma poza tym znakomite nawyki wyniesione z  wieloletniego śpiewania ról belcantowych: piękne legato, bardzo dobrą technikę oddechową i spokojne dopieszczanie frazy. Dimitra Theodossiu dysponuje głosem może nie wyjątkowo pięknym, ale niezłym i doskonale się nadającym do Giseldy. Bardzo rozumnie go też używa, nie forsując i nie krzycząc, o co sopranom verdiowskim szczególnie łatwo. Największe laury zbiera jednak w tym spektaklu – jak zwykle – tenor. Oronte to dziwna rola – bohater jest na scenie dość krótko (dwa akty z czterech), ma do zaśpiewania swoją wielką scenę – dwie arie rozdzielone krótkim dialogiem- oraz duet i tercet. Jeszcze troszkę słychać go zza sceny , gdy jako anioł (chyba) z nieba zachęca swa ukochaną by do niego dołączyła, ale w finale udziału nie bierze. A jednak tę rolę bez oporu wykonują wszyscy tenorzy, którym głos na to pozwala. Z lat dawniejszych pamiętam znakomitego Oronte’a Jose Carrerasa, który był świetny we wczesnym Verdim, na płyty nagrywali tę partię także Placido Domingo i Luciano Pavarotti. Dlaczego? Bo to wyjątkowo piękna muzyka, wymagająca tylko zmieszania we właściwych proporcjach stali i miodu. Bagatela, tylko… Francesco Meli poradził sobie fantastycznie z tym zadaniem. To śpiewak zasługujący na własnego posta i niewątpliwie w najbliższym czasie coś o nim napiszę. Poza zaletami natury czysto wokalnej    (perfekcyjna technika, co doceniają najsurowsi krytycy) i pięknym, miękkim głosem o nieomylnie włoskiej barwie Meli ma jeszcze jeden dar, który, nie będąc niezbędnym, uprzyjemnia oglądanie jego występów. Nie można go nazwać aktorsko utalentowanym , ale ma w sobie sporo uroku osobistego i całe pokłady ciepła, co w połączeniu z uroczym uśmiechem zjednuje mu życzliwość widowni.
Role wspomagające, a, jak już pisałam na początku w tej operze jest ich dużo zostały wykonane bardzo kompetentnie. Szczególne pochwały należą się Robertowi de Biasio, który z niewdzięcznej roli drugiego tenora wywiązał się nad podziw dobrze oraz Danieli Pini, która poza urodą cielesną ( jako mamusia Oronte’a wyglądała ładniej i młodziej niż jego ukochana) zaprezentowała głos znacznie ciekawszy niż się zazwyczaj w tak małej rólce  obserwuje. Daniele Callegari poprowadził parmeńską orkiestrę z werwą, ale nie zapominając o uwypukleniu momentów lirycznych. Osobne gratulacje należą się skrzypkowi, który świetnie wykonał swoje solo na początku trzeciego aktu będące właściwie mini koncertem skrzypcowym. Ku mojej radości i zdumieniu włoska publiczność nagrodziła go za to owacją. Niestety, nie znalazłam nazwiska artysty w napisach, a szkoda. Przypominanie o tym, że u Verdiego chór ma zawsze co robić to trochę masło maślane, ale w tym wypadku warto dodać, że w czwartym akcie kompozytor ofiarował mu piękną „arię zbiorową” nieodparcie kojarzącą się z przesławnym „Va pensiero”. Chór parmeński wykonał swoje zadanie jak należy. 
Linki prowadzą do fragmentów innego spektaklu, z Maceraty -  w tej samej obsadzie.




3 komentarze:

  1. Ja również lubię Francesca Mele i już się cieszę na osobny wpis o nim. A zetknąłem się z nim parę lat temu gdy śpiewał bardzo nietypowo Don Ottavia. Nie nadwyrężając tak bardzo styl Mozarta zaśpiewał tę postać mięsistym głosem trochę jakby śpiewał...Radamesa, a nie tego zwykle pętającego się pod nogami Anny - Ottavia. Mnie się to bardzo podobało. Ciekawie prowadzi swoją karierę, nie boi się ryzyka (doceniam rozwagę Beczały, ale jednak trochę mi brakuje odrobiny ryzyka w wyborach artystycznych pana Piotra),a przy tym jest bardzo sympatycznym człowiekiem i oddanym zawodowi artystą. Nie traktuje muzyki jak biznesu co, niestety, jest już tak częste w środowisku operowym. Robert.

    OdpowiedzUsuń
  2. To był ten czarno-biały DG z elementami sado-maso, prawda? Jesli tak, to akurat tu mnie Meli wokalnie nie zachwycił, ale rzeczywiście postać stworzył ciekawą. Mnie sie podoba Ottavio Villazona, bo to właśnie jest facet. Beczałę w Mozarcie lubię z dwóch względów. Po pierwsze jest nienaganny stylistycznie, a po drugie Mozart dla tenorów pisał piękne arie, ale kiepskie role. Zaś, z całym szacunkiem, pan Beczała moim zdaniem aktorem bywa takim sobie. Jego strategia kariery wydaje się być prosta - bezpiecznie , za dużą kasę (to nie przygana) i bez sentymentów. Ja się jednak cieszę niezmiernie, że państwo Kurzak, Kwiecień i Dobber najwyraźniej te sentymenty jeszcze mają i godzą się wystepować w Polsce za gażę mniejszą niż na wielkich, słynnych scenach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, to było przedstawienie, które widziałem kiedyś (2005 albo 2006 rok) w paryskim TCE. Generalnie nic szczególnego, ale Meli był tam dla mnie dużym i ciekawym zaskoczeniem wokalnym.
      Z Villazonem to ja mam od początku zatarg - po prostu jestem trochę uczulony na jego nadmiar, innymi słowy: nadekspresję. W baroku, w Mozarcie, niestety, dla mnie niestrawny, w bel canto w sumie też :-( Podobał mi się tylko jego Leński i Don Jose, który chyba ostatecznie przygniótł jego głos na jakiś czas...
      Robert.

      Usuń