czwartek, 17 kwietnia 2014

"Lohengrin" w Teatrze Wielkim

„Lohengrin”, często nazywany nie bez powodu ostatnią operą belcantową jest dostępny nawet tym, którzy Wagnera unikają. Byłam już świadkiem wielu lohengrinowych olśnień u osób, którym na sam dźwięk nazwiska kompozytora uruchomia się w mózgu jakaś blokada złożona zazwyczaj z obiegowych opinii, rzadko mających potwierdzenie w rzeczywistości. W związku z tym jest to dzieło straszliwie niebezpieczne, bo, jak mówi pełen słynny tenor „jeśli raz Wagner cię dopadnie – koniec, to się może tylko pogorszyć”.  Pewnie stąd bierze się stosunkowo niewielka ilość polskich wagneromaniaków  – nie bardzo mamy od czego zaczynać. „Lohengrin” został w Warszawie właśnie wystawiony  po raz pierwszy od niepamiętnych czasów (1956). Produkcję importowano z Welsh National Opera, gdzie miała premierę w maju 2013. Przystosowanie do rozmiarów naszej sceny musiało polegać na znacznym ograniczeniu jej przestrzeni, co dało na ogół dobre efekty. Przede wszystkim dźwiękowe, bo zabudowanie dekoracjami stworzyło nowe środowisko  akustyczne, znacznie bardziej przyjazne śpiewakom niż to bywa zazwyczaj. Mnie, przyzwyczajonej do monumentalizmu Teatru Wielkiego ten „Lohengrin” wydał się ponadto zaskakująco intymny, co odebrałam pozytywnie zwłaszcza w kilku duetach, gdzie bohaterowie nie musieli błądzić kilometrami aby się odnaleźć. Obrazy zbiorowe nie zostały „zaduszone” dzięki dwupoziomowej scenografii. Uroda tej ostatniej wydała mi się mocno dyskusyjna, z właszcza w pierwszym i trzecim akcie, gdzie znaleźliśmy się w dosyć obskurnych koszarach (przynajmniej tak to wyglądało). Nie w tym jednak główny problem – a w przeniesieniu akcji do czasów kompozytora. Cała fabuła należy bowiem do kategorii mitu, który możemy w pełni zaakceptować jeśli rozgrywa się „dawno, dawno temu”, w średniowieczu, o którym niewiele wiemy bądź też w krainie Nigdy-Nigdy. Natomiast  w konkretnych, znacznie bliższych nam warunkach historycznych, uwiarygodnionych przez konkretny kostium cała opowiadana historia prezentuje się co najmniej egzotycznie. Nie miałam natomiast zastrzeżeń do pomysłu wprowadzenia już na początku młodzieńca pomachującego raźno śnieżnobiałym skrzydłem, jako demaskującego Gotfryda przedwcześnie. Można wszak przyjąć, że to my jesteśmy uprzywilejowani i widzimy go tak jak Lohengrin, a nie jak jego otoczenie postrzegające wyłącznie łabędzia. Ogólnie rzecz biorąc od strony inscenizacyjnej rzecz wydała mi się raczej letnia – ani nie oburza ani nie zachwyca.Wydarzenia toczą się zgodnie z logiką libretta, w pamięci pozostaje klika ładnych obrazków (zamglone sylwetki w oknach zamku) – więcej nie oczekiwałam.  Za to występ orkiestry zarówno bardzo mnie ucieszył, jak sprowokował do wcale niewesołych rozważań.  Ucieszył, bo zagrali naprawdę dobrze, a to nie jest łatwa partytura. Podobał mi się pomysł rozmieszczenia dwóch grup dętych blaszanych w krańcowych lożach pierwszego balkonu – zabrzmiało to niezmiernie przestrzennie i atrakcyjnie. A skąd mój smutek? Ano stąd, że na co dzień ta orkiestra jest zwyczajnie skandalicznie zaniedbywana przez dyrekcję teatru. Ma potencjał, co doskonale słychać przy tych rzadkich okazjach, kiedy dobry dyrygent może z nią solidnie popracować. Ale zazwyczaj powierza się ją przypadkowym szefom  na krótkie terminy i o żadnej ciągłości nie może być mowy. Cóż, kiedy kierownictwo muzyczne to najwyraźniej ostatnia rzecz, na której zależy panom Dąbrowskiemu i Trelińskiemu. Stefan Soltesz  osiągnął z  naszą orkiestrą znakomity rezultat, mimo, iż próby podobno dalekie były od atmosfery spokoju i wzajemnej adoracji. Nie o to jednak chodzi – chodzi o talenty, wspólną chęć wypracowania satysfakcjonującego rezultatu  oraz czas, aby to zrealizować. Żadnej ze składowych tym razem nie zabrakło. Chór, jak zwykle przygotowany przez Bogdana Golę wykonał powierzone sobie zadania wokalne i aktorskie bez zarzutu, co w Teatrze Wielkim jest normą. Peter Wedd okazał się mocno kontrowersyjnym Lohengrinem: niektórzy narzekali, że go z parteru prawie nie słyszeli, inni słyszeli doskonale z drugiego balkonu i byli usatysfakcjonowani. Ja nie miałam kłopotów z docieraniem głosu, czego momentami żałowałam. Nie wiem, kto przekonał tenora o tak małym wolumenie, że może śpiewać tę partię. Niestety, permanentny wysiłek niszczy urok lirycznej barwy, w pewnym momencie (koniec drugiego aktu) spowodował też istotne obawy o stan zdrowia artysty, który po wymagającym mocy fragmencie się zakrztusił. Jako postać Wedd jest sympatyczny, ale pozbawiony charyzmy, którą Lohengrin mieć powinien. Mary Mills, dysponująca ładnym,słodkim, okrągłym sopranem jako Elsa była bardzo dobra – wierzyło się jej. Największą gwiazdą przedstawienia okazała się bez najmniejszych wątpliwości Anna Lubańska, która udowodniła, że Ortrud nie musi krzyczeć, żeby być wiarygodną i powodować ciarki na plecach. To właśnie sztuka belcanta zastosowana w praktyce, no i cóż za rola, jaka wyrazista osobowość! Biorąc pod uwagę całokształt kilka nietrafionych, krzykliwych nut w trzecim akcie można spokojnie zapomnieć. Egoistycznie się cieszę, że wielki świat nie zabrał nam Lubańskiej i mogę ją podziwiać na miejscu – Ortrud to kolejna jej rola, którą (obok min. Dydony i Sary) zachowam w bardzo wdzięcznej pamięci ! Panowie Thomas Hall (Telramund) i  Bjarni Thor Kristinsson (król Heinrich) rozgrzewali się długo, ale za to skutecznie. Hall zaprezentował przy tym przyjemny w barwie baryton, obaj zaś niezłe aktorstwo. Ogólnie rzecz biorąc spędziłam w teatrze udane 4,5 godziny, zakończone nieco dziwnym finałem. Nie wiem, czy lud Brabancji powinien się cieszyć z odzyskania swego księcia biorąc pod uwagę jego aroganckie i dziecinne zachowanie. Ale to już temat na odrębna historię ….   






13 komentarzy:

  1. Nie wiem, które przedstawienie Pani widziała, ale ja po premierze mam dokładnie takie same odczucia jeśli chodzi o stronę wokalną. Początek wszyscy mieli słaby, byłam nawet nieco załamana w pierwszym akcie, lecz stopniowo zaczęli się rozśpiewywać - pierwsza Mills, potem Kristinsson, Hall dopiero z początkiem drugiego aktu, gdzie też po raz pierwszy usłyszeliśmy panią Lubańską, która - w odróżnieniu od reszty - od samego początku zabrzmiała rewelacyjnie!
    Co do Petera Wedda... Siedziałam na wspomnianym drugim balkonie i w sumie słyszałam nie najgorzej, ale usatysfakcjonowana bynajmniej nie byłam. Głos jakby zatrzymany w gardle, wyraźnie zabrakło nośności i przestrzeni. Z wywiadu zamieszczonego w gazetce teatralnej dowiedziałam się, że on próbuje też śpiewać Parsifala :/
    A pomysł na łabędzia urzekł mnie niezmiernie :)
    Pozdrawiam
    Drusilla

    OdpowiedzUsuń
  2. Byłam we wtorek, nie cierpię premier. Irytuje mnie celebrycka otoczka. ale nie to najważniejsze - na 3-4 spektaklu nie ma już premierowych nerwów i wszystko się naturalnie układa. Ja siedziałam w szóstym rzędzie, dźwięk był tam nienaganny. Parsifala? Biedactwo, przecież może być nieszczęście w drugim akcie.Żal, bo w Mozarcie Wedd mógł brzmieć pięknie. Po co to niszczyć, zamiast korzystać z tego, co natura dała? A łabądek cudny był! Obawiam się jednakowoż, że biorąc pod uwagę finał lub brabancki mógł się poczuć jak poddani Joffreya Baratheona , z którym nieodparcie chłopię mi się skojarzyło.Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Po wielu kierunkach pora wreszcie uwzględnić Warszawę. Zobaczę wznowienie "Elektry" nie tylko ze względu na Ewę Podleś, ale i Cristine Goerke, która jest chyba najlepszą obecnie, obok Irene Theorin, wykonawczynią roli tytułowej. Liczę na prawdziwą elektrownię na scenie :) Robert.

    OdpowiedzUsuń
  4. A pewnie, że warto nas odwiedzić. Też będę na "Elektrze", z tych samych względów. Sprawdź może repertuar Warszawskiej Opery Kameralnej - nie ma, poza Pasiecznik wielkich nazwisk, spektakle stare jak świat, ale zazwyczaj jest czego słuchać - zwłaszcza, gdy śpiewa Anna Radziejewska (ostatnio wznowiono dla niej "Włoszkę") - no i wnętrze - klejnocik.

    OdpowiedzUsuń
  5. A E. Herlitzius nie jest charyzmatyczną Elektrą? Pozdrawiam świątecznie - Piotr

    OdpowiedzUsuń
  6. Ależ jest (znakomita była w ostatnim, niesamowitym spektaklu Chereau)! Także świetną Ortrud> Pozdrawiam wzajemnie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Miałem szczęście trafić (przypadkowo, będąc przejazdem) na jej spektakl w Dreźnie. Mówiąc młodzieżowym slangiem "rozwaliła system" :) i wióry poleciały. Miała godne siebie partnerki - A. Schwanewilms i "Wagnerissimę", czyli Waltraud Meier. W czerwcu ta sama obsada pojawi się nad Łabą ponownie, a ponieważ z Polski to relatywnie blisko (szczególnie z Wrocławia) warto się wybrać. Zapomniałem o dyrygencie, a to w Elektrze przecież postać pierwszoplanowa. Za pulpitem Christian Thielemann - polecam Piotr.

    OdpowiedzUsuń
  8. Drobne sprostowanie - Lohengrin wystawiony został w Warszawie 1956 roku (Mierzejewski/Bregy), w "Romie". Spektakl legendarny w mojej rodzinie ponieważ odrobione do ostatniego szczegółu biało-złote zestawienie łódka-łabądek-rycerz pokonało dobre wychowanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Serdeczne dzięki za poprawkę! Zazdroszczą też rodziny - moja była kompletnie obojętna na uroki opery - wykonali obowiązek, zaprowadzili na "Traviatę" i parę innych spektakli i koniec.

      Usuń
    2. Obojętna? Jednak doprowadzili!

      Usuń
    3. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

      Usuń
  9. czy możnaby usunąć powtórzenie,
    jakieś dziwy się dzieją

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zrobione. A doprowadzili, bo uważali, że tzw. człowiek kulturalny powinien mieć pewną bazę, która obejmowała też podstawy opery i baletu.

      Usuń