Nie wiem, w jakim stopniu
na percepcję po raz pierwszy widzianego i słyszanego dzieła ma wpływ
jego wykonanie, ale zapewne w znacznym. W tym sensie twórcy inscenizacji
„Zelmiry” nie przysłużyli się operze ani trochę, chociaż i tak Rossini na ogół
nudzi mnie niepomiernie (są 2-3 wyjątki). Tutaj odkryłam piękną arię Emmy,
takiż duet Zelmiry i Emmy oraz znakomity finał I aktu. Reszta standardowo
usypiająca. Za to spektakl głupio , momentami nawet obrzydliwie wykoncypowany. Przytaczanie nazwisk twórców tej produkcji (z Pesaro 2009) byłoby nieuzasadnioną uprzejmością wobec nich - niech zginą w pomroce dziejów (nazwiska, nie ludzie oczywiście) . Szczytem obrzydliwości jest scena, w której Zelmira karmi piersią …swego
tatusia (ucharakteryzowany udatnie na odrażającego starca Alex Esposito),który
ssie łapczywie, obmacując przy tym biust córeczki. Od strony muzycznej było w porządku. Podobała
mi się Kate Aldrich, piękna zewnętrznie (wygląda jak siostra Salmy Hayek) i
głosowo. Juan Diego Florez postaciowo nieciekawy , nie dano mu na to szansy,
wokalnie jak zawsze klasa. Dobry był wspominany już Alex Esposito, gdyby tylko nie musiał wypełniać zaleceń reżysera... Gregory Kunde zupełnie nieudany, ale rossiniowskie
wymagania obsadowe wykończyłyby każdy teatr (tu: 2 rownorzędne tenory, podobnie
z mezzosopranami i basami). Podbiła moje uszy Marianna Pizzolato, dla mnie
główna gwiazda tego spektaklu – ciepły, dźwięczny głos, znakomita kontrola
oddechu, koloratura, piękne legato. No, ale ona divą nigdy nie będzie, nie w
dzisiejszych czasach, niestety .
Zdecydowanie nie jest pięknością – niewysoka, krępa, krótkoszyja. Szkoda,bo
naprawdę jest warta więcej niż pozycja „znanej śpiewaczki” Ale cóż, signum temporis.
sobota, 27 października 2012
poniedziałek, 22 października 2012
"Cosi" w okowach psychoanalizy
„Cosi
fan tutte” jako psychoanalityczny dramat? U Clausa Gutha to zupełnie oczywiste
i nikogo, kto widział jego salzburskie realizacje „Wesela Figara” i „Don
Giovanniego” nie zdziwi. O ile taka koncepcja nie przysłużyła się szczególnie
„Weselu” ( swoje dołożył Harnoncourt żywcem zarzynając partyturę Mozarta) , to
„Don Giovanni” był już wielkim sukcesem. „Cosi” miało premierę jako ostatnie z
nieśmiertelnej trójki duetu Mozart-Da Ponte
- w lipcu 2009 i nie powtórzyło ani porażki, ani triumfu. Jak wiemy jest
to opera wyjątkowo zespołowa ale w tej produkcji ma ona zdecydowanie głównego
bohatera – Don Alfonsa. I w niczym nie przypomina on nieco złośliwych, ale w
sumie nie takich groźnych „wujaszków”, których oglądaliśmy wcześniej. Ten Don
Alfonso to mężczyzna zmęczony, wypalony i – to przede wszystkim – rozczarowany.
Możemy się domyślać, że przeżył jakąś katastrofę uczuciową (ewidentnie „bo to
zła kobieta była”) i wszystko co robi stanowi tego nieszczęścia konsekwencję.
Kieruje nim chęć ukarania kobiet bo… „cosi fan tutte” ale ofiarami są też mężczyźni - na końcu nikt nie jest nawet zadowolony , o szczęściu nie mówiąc. A my, widzowie wiemy
o tym od pierwszych nut początkowego tercetu.
Znaleźliśmy się w domu urządzonym przez współczesnego dekoratora
minimalistę – proste meble w niewielkiej ilości, kontrast czerni i bieli, na ścianie
pseudoafrykańskie maski , obowiązkowe schody. Za wielką taflą szkła drzewa,
dwa z nich rosną nawet w środku – zupełnie jak w magazynach wnętrzarskich
prezentujących snobistyczny szyk nowobogackich domów. Mieszkające tu siostry
też wyglądają jak żurnalowa ilustracja: są piękne, eleganckie i wystylizowane,
takie, jakimi otaczają się majętni mężczyźni sukcesu. Zarówno one jak ich
partnerzy wydają się przybywać prosto z kart różowej „chiclit” . Trzeba
przyznać, że Guth znakomicie podkreślił zawarty już w tekście muzycznym
kontrast charakterów. Uczciwszą z sióstr jest zdecydowanie Dorabella, która
szybko godzi się na nowego kochanka i nie krygując się „bierze brunecika’,
podczas gdy Fiordiligi … przeżywa rozdzierający dramat, bo chciałaby a boi się.
Chciałaby zachować w swoich i otoczenia oczach obraz osoby wiernej i uczciwej a
boi się go stracić. Kiedy się już zdecyduje, będzie seksualnie agresywniejsza
od Dorabelli. Z panów bardziej świadomy,
czym eksperyment może się skończyć jest Guglielmo, który od początku wie (z
doświadczenia?), że wierność może być tylko fasadą , ale boi się otrzymać
dowód. Guglielmo to Don Alfonso in statu nascendi, w przyszłości gorycz może go
zniszczyć. Ferrando jest tylko buńczucznym młodzieniaszkiem, niezbyt
refleksyjnym, dość gwałtownym i nieszczególnie inteligentnym. Guth ,zgodnie
zresztą z tekstem, nie rozwiązał dylematu kto z kim zostanie, gdy wybrzmią ostatnie
nuty.Najgrubszą kreską Da Ponte
nakreślił Despinę . Ale to zdecydowanie nie usprawiedliwia tego, co z tej
postaci uczynili reżyser i wykonawczyni,
Patricia Petibon. Bo Despina nie jest tu
po prostu sprytną, niepozbawioną wdzięku i „chłopskiego rozumu” subretką. Zrobiono
z niej karykaturę, tu słowo wulgarna nie
wystarcza , na usta ciśnie się określenie prostacka. Petibon uraczyła nas swoją
zwyczajową, kompulsywną nadaktywnością
połączoną z obsesyjną chęcią bycia w centrum uwagi. Co gorsza jej wokalne
manieryzmy są nie do zniesienia, zaś ostry, szklisty głos sytuacji nie ratuje. Bo
Skovhus nie dysponuje głosem pięknym w barwie , ale śpiewa dobrze i jako
zgorzkniały i niebezpieczny Alfonso wypadł znakomicie. Z czwórki amantów lepsze
okazały się panie: Isabel Leonard– ciepły , pięknie prowadzony nominalny
mezzosopran (jej głos pozwoliłby także zaśpiewać Fiordiligi) i Miah Persson,
jaśniejszy, ale równie sprawny sopran. Obie były też znakomite aktorsko, w czym
Florian Boesch i Topi Lehtipuu im dzielnie sekundowali . Boesch sprawił na mnie
wrażenie barytona aż nazbyt lirycznego, ta postać wymaga jednak troszkę więcej
wolumenu, choć na plus należy mu zaliczyć brak napinania się i ciśnięcia głosu.
Lehtipuu , klasyczny tenore gi grazia powinien popracować nad legato , które u
Mozarta jest tak ważne. Ogólnie jednak stronę muzyczną spektaklu można uznać za
bardzo udaną, dyrygent Adam Fischer oszczędził nam eksperymentów , nie poganiał
ani nie zwalniał zanadto, Wiener Philharmoniker zabrzmieli w związku z tym
bardzo dobrze. Podobnie jak chór, który mieliśmy okazję zobaczyć dopiero przy
ukłonach.
sobota, 20 października 2012
"Don Giovanni" według Czerniakowa
Dimitrij Czerniakow po swojemu zdekonstruował operę oper.
Niczym
Warlikowski drąży on temat dręczący jego
samego zupełnie nie biorąc pod uwagę dzieła , które realizuje. Każda jego
produkcja bada ten sam wątek obcego- buntownika
niszczonego przez opresyjne społeczeństwo. W przypadku „Oniegina” i
„Makbeta” to się sprawdziło, w „Don Giovannim” zupełnie nie. Na scenie mamy
potężną, mieszczańską bibliotekę, są lata sześćdziesiąte. W czasie uwertury
rozgrywa się prolog :służba wnosi kwiaty, coś sprząta, poprawia. Po czym
dostajemy wyświetlone na nagle zapadłej kurtynie dramatis personae .Konieczne,
bo reżyser całkowicie zmienił relacje między postaciami: Donna Anna pozostała
córką Komandora a Ottavio jej narzeczonym (nowym), ale Zerlina jest jej córką,
Donna Elvira kuzynką, sam Don Giovanni
mężem Elviry zaś Leporello totumfackim domu. Po rozpoczęciu akcji właściwej
biedny Giovanni omal nie zostaje zgwałcony przez napaloną Annę, powodującą szarpaninę w której Komandor ginie
od przypadkowego strzału. To co oglądamy później stanowi prostą konsekwencję
obranego założenia i jest właściwie meczem drużyny strasznych mieszczan (z
wiodącą rolą niezaspokojonych kobiet) przeciwko Obcemu. Rezultat musi być oczywisty od początku, zwłaszcza, że nasz
buntownik, wypalony, krańcowo zmęczony, cierpi z powodu urojeń (widmo Komandora
widzi znacznie wcześniej, niżby to wynikało z libretta) i choroby serca, przez
którą w końcu zostanie powalony. Nie bez
udziału szóstki fałszywych cnotliwców, którzy wynajmują człowieka, aby zagrał
gościa z zaświatów. W tej sytuacji finałowy sekstet śpiewany nad konającym na
zawał Giovannim brzmi dość upiornie. Nie
można odmówić temu spektaklowi żelaznej konsekwencji, za to uleciał z niej
wszelki związek z dziełem Da Pontego. A i Mozartowi się dostało, bo wykonawcy z
Aix-en-Provence raczej się nie popisali.Panie krzyczały ( Marlis Petersem –
Anna, Kerstin Avemo – Zerlina) , z wyjątkiem Kristine Opolais , która jako Elvira przynajmniej śpiewała. Bo
Skovhus nigdy nie był moim faworytem, głos ma raczej mało dźwięczny, nie mój
typ. Fizycznie jest odpychający, co w niczym nie uzasadnia damskiej wścieklizny
na jego punkcie. Kyle Ketelsen, obdarzony tu groteskową fryzurą przynajmniej
wokalnie był dobry, co nie dotyczy niestety Davida Bizica (Ottavio) ani Colina Balzera (Masetto). Anatolij Koczerga
nie zawiódł jako Komandor, ale on niestety mało ma do zaśpiewania . Szkoda.
czwartek, 18 października 2012
"Ognisty anioł"
Po
rozkoszach miłosnego eliksiru przyszedł
czas na dużo cięższy kaliber. Muszę przyznać, że opera rosyjska nie jest moją
mocną stroną, znam dobrze tylko kilka jej dzieł. ”Ognisty anioł” Prokofiewa stał na
mojej półce chyba ze cztery lata czekając na swój moment, który właśnie
przyszedł. Produkcja z Teatru Maryjskiego pochodzi z 1991 roku, sfilmowano ją w
1993 i od tego momentu doczekała się
pozycji wersji kanonicznej. Nie jestem specjalna zwolenniczką drobiazgowego
opisywania samego utworu i warunków jego powstania, bo w czasach dobrego
wujaszka Google’a i biblii operowej Piotra Kamińskiego zainteresowani bez trudu
mogą znaleźć to, czego potrzebują. „Ognisty anioł” stanowi jednak przypadek
szczególny i skromny komentarz się należy. Libretto powstało na podstawie
autobiograficznej po części powieści Walerego Briusowa i jest historią jego
związku z Niną Pietrowską – z tym trzecim - Andriejem Biełym w tle. A że na
początku XX wieku w Moskwie, jak w niemal całej Europie modny był symbolizm,
dekadencja i mistycyzm cała historia pełna jest okultyzmu, zaludniona przez demony
, magów posługujących się tajemniczymi rytuałami i rozegrana na najwyższym
diapazonie uczuć (Pietrowska cierpiała na jakże popularną wówczas wśród
majętnych kobiet histerię). Briusow troszeczkę zakamuflował skandaliczny romans
umieszczając akcję swej książki w XVI wieku w Niemczech, ale nikomu oczu nie
zamydlił. „Cała Moskwa” rozszyfrowała tercet Renata (Pietrowska), Ruprecht
(Briusow) i hrabia Henryk (Bieły). Prokofiew zaczął czytać tę powieść w 1918,
podczas swej pierwszej podróży do Ameryki i rok później rozpoczął pracę nad
operą. Trudno dziś powiedzieć co go zainspirowało , może to były wątki
demoniczne, a może pokrewny z autorem temperament? W każdym razie materiał nie
okazał się łatwy i opera została ukończona dopiero w 1927. Jedno z jej głównych
bohaterów już wtedy nie żyło - Briusow zmarł w 1924, Pietrowska popełniła
samobójstwo 4 lata później. „Ognisty anioł” nie miał jednak szczęścia na scenie
– czekał na premierę …28 lat! Odbyła się
14.09.1955 w Teatro La
Fenice , rok wcześniej miało miejsce wykonanie koncertowe w
Paryżu. Nieszczęsny Prokofiew stracił już nadzieję, że ta chwila kiedykolwiek
nastąpi i wykorzystał fragmenty muzyczne z „Ognistego anioła” w swojej III
Symfonii. Po premierze dzieło nie rozpoczęło jednak triumfalnego pochodu przez
światowe sceny, a powodem nie była jego niska wartość artystyczna, tylko
straszliwe trudności wykonawcze, które spiętrzył kompozytor. Dotyczą
one przede wszystkim partii Renaty przy której wagnerowska Izolda to łatwizna,
podobnie, chociaż odrobinę lepiej jest z Ruprechtem. Poza fenomenalnymi
wykonawcami głównych ról partytura wymaga doskonałej orkiestry i bardzo
precyzyjnego dyrygenta. A także reżysera i scenografa, którzy nie utopią opery
sztuczną dekoracyjnością i efekciarstwem. Trudno uwierzyć , ale w Teatrze
Maryjskim niemal wszystkie z tych drakońskich warunków zostały spełnione. Jako
pierwsza narzuca się oczom oszczędna, ale niezmiernie funkcjonalna scenografia.
Akcja zaczyna się w sypialnianej części gospody – na scenie mamy tylko
symboliczne, małe ścianki z drzwiami i dwa łóżka. Kiedy fabuła przenosi nas na
zewnątrz, do miasta, widzimy
namalowane frontony kilku budynków .
Kostiumy i charakteryzacja są zgodne z szesnastowiecznymi realiami, pojawiający
się pod koniec Mefisto wygląda, jakby zszedł z ówczesnej ryciny. Kluczowym
elementem tej inscenizacji są jednak wszechobecne i liczne demony towarzyszące
bohaterom ustawicznie. Są to łysi ,
prawie nadzy mężczyźni pokryci lekko sinawą farbą , którzy swoim zachowaniem
już to komentują zdarzenia, już to się w nie wtrącają, a czasem nawet je
inicjują. Jedyny demon żeński obecny w widzeniu Ruprechta jest, zgodnie z
tekstem czerwony. Finałowa scena opętania zakonnic i diabelskiej orgii to ich
moment – biorą we władanie dusze i ciała .
Członkom trupy akrobatycznej
Teatru Maryjskiego należą się
specjalne brawa: połączyli perfekcyjne wykonawstwo zadań czysto fizycznych ze
znakomitym aktorstwem wytrawnych mimów. Od strony muzycznej spektakl jest wspaniały.
Prokofiew, kiedy nie pisał na zamówienie pozwalał swemu rozbuchanemu
temperamentowi szaleć do woli. Taka jest ta muzyka: namiętna , dzika,
wielobarwna, pełna zarówno nagłych paroksyzmów
i nieokiełznanych wybuchów uczuć jak momentów wyciszenia niemal
lirycznych. Nie wyobrażam sobie tej trudnej partytury lepiej zagranej, co
wydaje się wspólną zasługą Gergieva i muzyków ( żebyśmy to my w TWON mieli taką
orkiestrę!). Właśnie Gergiev odkrył Galinę Gorchakovą , która od roli Renaty
zaczęła swoją drogę na światowe sceny. W
momencie premiery stała się objawieniem: obdarzona pięknym, pełnym głosem, bez
trudności pokonywała iście piekielne (wyjątkowo adekwatne tu słowo) trudności
swej roli. Zarówno histeryczne jak liryczne , wymagające płynności i długich fraz
fragmenty zabrzmiały w jej interpretacji fantastycznie. Poza tym okazała się
dobrą, zdyscyplinowana aktorką niepopadajacą w nadaktywność i przesadę, o co
przy tego rodzaju roli nietrudno. Aby dopełnić miary zachwytów można jeszcze
dodać , że Gorchakova jest wielce urodziwą kobietą. Szkoda, że jej kariera zatrzymała
się na pewnym etapie z niezbyt jasnych przyczyn. Sama śpiewaczka wini
Gergieva , który miał ją zablokować w zemście za odmowę przyjęcia etatu w
Maryjskim. Znając potężne możliwości i wielkość ego słynnego dyrygenta,
dorównującego chyba w tym względzie Karajanowi jest to możliwe. Ale czy prawdziwe? Sama Gorchakova też z łatwego charakteru nie słynie. W każdym razie żal. W
“Ognistym aniele” zapewniono jej godnego partnera w osobie sławnego już wówczas
barytona Sergeia Leiferkusa . Tu także można by długo wymieniać jego zalety:
ciemny, ale giętki głos, talent
aktorski, męski urok. W rolach drugoplanowych też nie było niedoróbek. Warto
wymienić Larissę Diadkovą – Wróżkę, Vladimira Galouzina – Agrippę , Vladimira
Ognovenkę – Inkwizytora, Sergeia
Alexashkina – Fausta i wreszcie Konstantina Pluzhnikova jako Mefista. Ten
ostatni nie dysponuje ładną barwą głosu, ale czyż siła nieczysta musi taką
mieć? Za to wykonawstwo muzyczne i sceniczne pierwszej klasy ( przy okazji
interesująco rozwiązano trudny fabularnie moment pożarcia i wyplucia przez Mefisto
nieudolnego służącego). Podsumowując: jeżeli natkniecie się gdzieś na tego
„Anioła” nie pozwólcie mu czekać 4 lat.
niedziela, 14 października 2012
"Napój miłosny" z MET
Kochamy „Napój miłosny” i to było oczywiste wczoraj
wieczorem w nabitej do ostatniego miejsca ( a nawet więcej) sali
warszawskiego Teatru Studio. Nic
dziwnego. Trzeba czasem odpocząć od tragedii, Wagnera i barokowych oper
ciągnących się w nieskończoność. Arcydzieło Donizettiego jest kwintesencją
tego, co w życiu najlepsze: słońca , miłości, radości . No i melodii. W MET
wystawiono je w tym roku już po raz drugi – w marcu pożegnano starą produkcję
(śpiewali Diana Damrau, Juan Diego Florez i Mariusz Kwiecień) , nowa miała
premierę we wrześniu. Moja relacja nie będzie długa, bo jak podejrzewam, ktoś,
kto zagląda na tę stronę widział to samo (podobnie jak rzesze melomanów na
całym świecie).Ale kilka słów jednak napiszę -
może znajdzie się chętny do polemiki? Produkcja Bartletta Shera jest
uroczo i wręcz ostentacyjnie staromodna. Reżyser nie próbował nas szokować,
chciał tylko bawić i całe
szczęście! Twarzowe kostiumy, kolorowa i
demonstracyjnie sztuczna scenografia bez podstępnych pułapek (w typie słynnej
machiny Lepage’a) stworzyły śpiewakom
znakomite warunki do swobodnego działania. Matthew Polenzani zawsze był troszkę
drewniany aktorsko i to się nie zmieniło, ale mocno się starał i Nemorino zdecydowanie okazał się jego
najlepszą kreacją w MET. Śpiewał bardzo dobrze, choć jego głos nie należy do
najatrakcyjniejszych. Tradycyjna owacja po „Una furtiva lagrima” zaistniała ,
ale nie dorównała tej, jaką pół roku wcześniej nagrodzono Floreza, który w końcu
musiał bisować. Anna Netrebko była śliczna i apetyczna, a jej aktywność
sceniczna dokładnie taka, jak trzeba . Nic z upiornie wulgarnej Noriny, która
pozostanie dla mnie dobitnym wzorcem jak nie należy tej roli traktować.
Wokalnie sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Piękna Anna dysponuje
adekwatnie pięknym sopranem, problem w tym, że nie pasuje on już do partii
Adiny. W śpiewie Netrebko nie było właściwej swobody, brzmiało to troszkę za
ciężko, a momentami nieco skrzypliwie. Wydaje się, że wczoraj wieczorem
Netrebko pożegnała się z Adiną na zawsze, i dobrze (jednak nie - zimą jeszcze kilka spektakli, niestety z "panem Netrebko" - Erwinem Schrottem jako Dulcamarą). Mariusz Kwiecień nikogo
chyba nie zaskoczył tym, że okazał się (po raz kolejny) uroczym Belcore, mimo,
że reżyser mu to utrudnił, czyniąc sierżanta zdecydowanie bardziej
bezceremonialnym a nawet brutalnym, niż to zazwyczaj bywa.Za to wokalnie
zaskoczył mnie na plus. Kwiecień w partiach belcantowych ma nieszczęsny zwyczaj
„ciśnięcia” swego głosu do granicy wytrzymałości, co czasem daje kiepski efekt.
Tym razem było tego niewiele i bez ograniczeń mogliśmy podziwiać urodę jego
barytonu i fantastyczny talent interpretacyjny. Ambrogio Maestri jako Dulcamara
podbił mnie bez reszty. Jaki wspaniały głos, co za technika i jakie aktorstwo! A
wdzięk u tego olbrzymiego faceta taki, że , jak się u nas mówi można go łyżkami
jeść. Życzliwe słowo należy się jeszcze grającej drugoplanową rolę Gianetty Anne-Carolyn
Bird – moim zdaniem
to materiał na pierwszorzędną Adinę. Na koniec podziękowania dla dyrygenta –
Maurizio Benini poprowadził świetną orkiestrę MET z temperamentem, ale bez
szaleństwa w tempach.
I jeszcze komunikat dla
wszystkich, którzy nie byli zmuszeni wysłuchać okropnie długiej i przeraźliwie
nudnej prelekcji dyrektora Dąbrowskiego. Radzę unikać jego publicznych
wystąpień jak zarazy.
środa, 10 października 2012
Orlando molto furioso
Opery
barokowe wystawia się obecnie na trzy sposoby. Pierwszy i niestety najrzadszy
występuje wtedy, gdy straceńczo odważny reżyser zdecyduje się pokazać dzieło
tak, jak zostało napisane. Ale to wymaga nie tylko realizatora niewrażliwego na
zarzuty o filisterstwo, ale także imponującej maszynerii teatralnej,
oszałamiających kostiumów i takiej też scenografii . Wszystko generuje
olbrzymie koszty, na które stać niewiele teatrów. Potrafi jednak dostarczyć widzowi dużo dziecięcej,
naiwnej radości : te burze morskie, mityczne stworzenia, efekty działań
czarodziejek i magów. Drugi sposób , również niestety – najpopularniejszy.
Przenosi się akcję do czasów współczesnych i umieszcza w szpitalu
psychiatrycznym lub innym podobnie atrakcyjnym miejscu. Trzeci jest pośredni i
z niego właśnie skorzystał Pierre Audi reżyserując w paryskim Théâtre des
Champs-Elysées „Orlando Furioso” Vivaldiego. Zamiast w czasy krucjat trafiliśmy
więc do Wenecji z początków 18 wieku . Wątpię jednak, czy Vivaldi dobrze
poczułby się w tej, w założeniu sobie współczesnej scenografii. Na scenie mamy
ciemne , klaustrofobicznie ciasne wnętrze, w którym za umeblowanie służą tylko
stylowe krzesła. Kostiumy są ładne, ale dziwnie jednorodne i ciemne, fryzury
niemal identyczne u wszystkich pań. To powoduje początkowe trudności z
rozróżnieniem postaci żeńskich, zwłaszcza Angelica i Bradamante są jak
bliźniaczki. W drugim akcie przestrzeń sceny powiększa i rozjaśnia , zaś za
narzędzia czarów, których sprawczynią powinna być Alcina służą żyrandol stół. Bo
nacisk położono w tej produkcji na
wnętrze bohaterów , ich psychikę – odbiera to właściwą barokowej operze bajkową
aurę i, lubianą przez niektórych ostentacyjną teatralność .Ale przynajmniej części śpiewaków daje szansę na stworzenie postaci prawdziwych i
bliskich nam poprzez swe wahania,
słabości i namiętności. Akt trzeci to już pełnokrwisty dramat, w który
zaangażowani są wszyscy bohaterowie. I nie kończy się happy endem – samotny
Orlando wiruje w szalonym tańcu a radosny chór finałowy brzmi jak ironiczny
komentarz. Marie-Nicole Lemieux z pewnością udało się uczłowieczyć Orlanda. Jej
sceny szaleństwa powinno się pokazywać studentom akademii muzycznych tyle tam
pasji , namiętności i siły. Jej Orlando nie walczy z potworami nasłanymi przez
Alcinę, ale z własnymi demonami: rozczarowaniem, poczuciem odrzucenia i zdrady,
zazdrością. Początkowo Lemieux sprawia nieco dziwne wrażenie – jest niewysoka,
krągła i bardzo, mimo zarostu kobieca, ale po chwili przestaje to mieć
znaczenie. Jej głos nie powala urodą, ale kunszt wokalny i owszem. U niej, jak
u Ewy Podleś ozdobniki służą podkreśleniu wyrazu emocjonalnego a słowa
rzeczywiście znaczą. Jennifer Larmore
jako Alcina też zagrała znakomitą rolę : to nie czarodziejka, to starzejąca się
uwodzicielka, która ma świadomość, że już moment młodzieńcza miłość nie będzie
w jej zasięgu. Dlatego tak desperacko walczy o Ruggiera – być może swą ostatnią
zdobycz w tym wieku. Wokalnie miałabym pewne zastrzeżenia , jej tryl i
koloratura nie brzmią tak swobodnie jak u Lemieux, słychać, że kosztują ją
sporo wysiłku. Veronica Cangemi – Angelica, Kristina Hammarstrom – Bradamante i
Christian Senn – Astolfo nie zrobili na mnie większego wrażenia , choć wszyscy
nieźle wykonali swoje partie. Romina
Basso – Medoro niewiele miała do
zagrania , ale samą sylwetką (wysoka, szczupła, piękna) wpasowała się w postać
szczęśliwego rywala Orlanda. Ma piękny, miękko lejący się głos , który jest
czystą rozkoszą dla ucha (szczęśliwi bywalcy Opera Rara!). Philippe Jaroussky
występujący w niewdzięcznej aktorsko partii Ruggiera ograniczył się do
omdlewających spojrzeń na początku , zaś kilku gwałtownych gestów i
przewracania wielkimi oczami ( rozmazany makijaż miał chyba sugerować stan emocjonalny) potem.
Ale to do niego należał największy przebój tej opery – piękna aria „Sol da te”.
Kolejny raz przyszło mi stwierdzić, że „podchodzą mu wolne numery” i wykonał ją rozczulająco. Jean-Christophe
Spinosi mógłby momentami nie zapędzać
się tak bardzo, ale poza tym pod jego batutą Ensemble Matheus brzmiał soczyście
i potoczyście.
poniedziałek, 8 października 2012
50 twarzy Rinalda
Na
„Rinalda” z zeszłorocznego festiwalu w Glyndebourne pewnie nie zwróciłabym
uwagi, gdyby nie nazwisko Roberta Carsena, który spektakl reżyserował. W
zalewie durnoty i ohydy , która opanowała sceny operowe na całym świecie jego prace
wyróżniają się szlachetnym umiarem na ogół nie rezygnując z atrybutów
współczesności. Nie zawiodłam się i tym razem, ta produkcja, choć z pewnością
oburzy purystów jest logiczna i wewnętrznie spójna. Wylądowaliśmy oto w …
brytyjskiej szkole prywatnej, gdzie kwitną miłość i wojna przyodziane czasem we
właściwy dla tego miejsca mundurek uzupełniony niekiedy o zbroję , miecz czy
hełm. Czarodziejka Armida nosi zaś kostiumy dyskretnie przywołujące skojarzenia
, które powinny zachwycić miłośniczki „50 twarzy Greya” . Akcenty przyjemności
spod znaku pejcza i lateksu są tu zresztą od drugiego aktu obecne i budzą
szczery (i zamierzony przez reżysera) śmiech publiczności. Umieszczenie akcji
we wnętrzach dość ascetycznych wcale nie
pozbawiło „Rinalda” całkiem sporej dawki magii. Efekt ten osiągnięto częściowo
za pomocą projekcji video, a częściowo prostymi,
ale efektywnymi środkami scenicznymi. Najwięcej radości sprawił widzom z
Glyndebourne (a także mnie) finał pierwszego aktu, gdzie Rinaldo kończy
popisową arię „Venti, turbini” na …unoszącym się wysoko w powietrzu rowerze
(E.T. ?). Brawo dla Soni Priny za odwagę i koncentrację - niecodzienne warunki nie wpłynęły w
najmniejszym stopniu na jakość jej śpiewu. A ta jest najwyższej próby , jak wiedzą doskonale
bywalcy krakowskiego cyklu „Opera Rara”. Prina ma nie tylko wspaniały głos, ale
także nienaganną technikę i wyraźną frajdę z tego, co robi. Uczyniła swego
Rinalda zarazem nieustraszonym wojownikiem i
nieśmiałym licealistą obdarowując przy okazji własnym urokiem osobistym.
To samo uczynił Luca Pisaroni w partii złego Arganta czyniąc odrzucenie go
przez Almirenę zastanawiającym.Reszta obsady to nazwiska jeszcze niezbyt znane,
ale myślę , że w przyszłości sporo usłyszymy o Anette Frisch – Almirenie (
piękne „Lascia ch'io pianga”) i Brendzie
Rae – Armidzie ( poza głosem ma inny, niebagatelny i uwypuklony kostiumem atut
– kuszącą figurę). Jako Goffredo wystąpiła Varduhi Abrahamyan, której ciepły
mezzosopran bardzo przypadł mi do gustu, nieco gorzej było ze stworzeniem przez
nią postaci scenicznej . Bez winy śpiewaczki – jest zdecydowanie zbyt kobieca
do roli ojca Almireny. W partii Eustazia poprawnie od strony wokalnej spisał
się Tim Mead, jako postać idealny.
Orchestra of the Age of Enlightment
, której Ottavio Dantone narzucił dość szybkie tempa grała świetnie.
Miałabym do dyrygenta tylko jedno drobne zastrzeżenie: nie trzeba było tak popędzać
wolnej części finałowej arii Rinalda „Or
la tromba”! Poza tym było znakomicie, Dantone wydobył całą młodzieńczą
zadzierzystość „Rinalda”, na ogół nie pozbawiając go lirycznego piękna.
czwartek, 4 października 2012
Il Postino
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz (jak mawiała bohaterka
mojego ulubionego serialu) miałam tyle frajdy z oglądania i słuchania opery. A
nie byłam specjalnie entuzjastycznie nastawiona do muzycznej wersji „Il
Postino”. Tym czasem na scenę Los
Angeles Opera udało się przenieść całą magię, słońce i smutek tego niezwykłego
filmu. Daniel Catan, kompozytor i librecista skupił się na opowiedzeniu muzyką
i słowem konkretnej historii nie zaś na
poszukiwaniu nowych efektów dźwiękowych.
Jego partytura z całą pewnością nie zapisze się w historii jako szczególnie
oryginalna, ale jako jedno z nielicznych nowych dzieł swego gatunku ma szansę
pozostać w repertuarze. Catan nie doczekał premiery , zmarł kilka miesięcy
wcześniej, ale był świadkiem pierwszych przygotowań. Nie wiem czy pisząc myślał
o Placido Domingo w roli Nerudy, ale wygląda na to, że tak. Jest to bowiem rola
w której dziś trudno sobie wyobrazić kogoś innego. Domingo obdarował swego
bohatera swoją charyzmą, ciepłem, bardzo dojrzałym sex-apealem oraz
inteligencją i unikalną muzykalnością. Jego głos nadal brzmi pięknie, choć
oczywiście stracił na giętkości i blasku. Straszliwie trudne zadanie stanęło
przed Charlesem Castronovo , który zagrał tytułowego listonosza, Mario
Ruoppolo. Rola dostała mu się w zastępstwie przewidywanego do niej wcześniej
Rolando Villazona i już samo to postawiło go w niezręcznej sytuacji. Śpiewanie
tenorem w duecie z Domingiem to już było wyzwanie prawdziwie heroiczne, ale Castronovo
podołał z wielkim sukcesem. Stworzył postać wiarygodną scenicznie i dźwiękowo.
Przy tym głosy obu panów były pięknie zróżnicowane (z Villazonem mógłby być pod
tym względem kłopot). Panie mają w „Il Postino” role raczej drugoplanowe, ale
wszystkie były świetne, także jako aktorki .
Amanda Squitieri - Beatrice miała niewielkie problemy z górą skali ale
ogólnie wypadła znakomicie. Zaskoczyło mnie obsadzenie najlepszej współcześnie
hiszpańskiej Carmen w roli ciotki Rosy ale Nancy Fabiola Herrera wykonała ją
brawurowo, podobnie jak Cristina Gallardo Domas partię żony Nerudy. Między
Domas i Domingiem jest wyraźna więź (zwana dziś chemią), bardzo potrzebna
zwłaszcza w ich „nagim” duecie miłosnym. Z przyjemnością słuchałam też
popularnego niegdyś a dziś trochę zapomnianego Władimira Czernowa jako
naczelnika poczty i Gabriela Lautaro Osuny jako ojca Mario ( przepiękny
fragment lamentacyjny stylizowany na
flamenco). Muzykę , do której z pewnością będę wracać orkiestra Los Angeles
Opera pod Grantem Gersonem zagrała wspaniale , wyraźnie także zauroczona
dziełem. Reżyserował z pełnym oddaniem dla oryginału Ron Daniels, scenografię i
kostiumy zaprojektował Riccardo Hernandez. Dość rzadko zdarza mi się
rekomendować coś tak jednoznacznie, ale tym razem to czynię. Polecam. To nie
jest utwór z najwyższej półki, ale zapewnia mnóstwo czystej radości!
poniedziałek, 1 października 2012
Misja drugiej świeżości
Już
od lat Cecilia Bartoli nie nagrywa płyt. Ona wypuszcza projekty. Można w tym
znaleźć i dobre strony, bo diva ma duszę poszukiwaczki skarbów i sporo czasu
spędza we włoskich bibliotekach, a tam wciąż trafiają się diamenty ( w ten
sposób niecałe 100 lat temu ponownie odkryto Vivaldiego). Niestety od pewnego czasu mam wrażenie, że
muzyka liczy się w tym wszystkim najmniej, najwięcej zaś – i dla nikogo nie
jest to niespodzianka – sprzedaż. Zaś sprzedajemy za pomocą skandalu i seksu
oraz najprostszych z nimi skojarzeń. A czasem nawet skojarzeń nie trzeba, bo
może tępa publika nie zrozumie, więc wywalamy kawę na ławę. Przesadzam? To
przypomnijmy sobie okładkę i książeczkę poprzedniego projektu „Sacrificium”. Nowy - „Mission” w każdym aspekcie : począwszy od
tytułu, poprzez „sensacyjną” promocję a na zdjęciach skończywszy jest po prostu
tandetny. I wszystko to byłoby mniej istotne gdyby nie bolesna świadomość, że
te drugorzędne w końcu sprawy stają się ważniejsze od muzyki. U mnie wywołano w
ten sposób efekt odwrotny do zamierzonego i słuchałam płyty bardziej niż zwykle
gotowa wyłapać i wytknąć niedociągnięcia. A te istnieją. Przede
wszystkim nazywanie Agostino Steffaniego zapomnianym geniuszem jest mocno na
wyrost . To piękna muzyka , ale szafowanie określeniem geniusz znów stanowi
chwyt marketingowy , nie zaś realną ocenę dzieła. Poza tym męczyło mnie uparte
uczucie, że Diego Fasolis i jego I Barocchisti grają nie całkiem to samo, co
śpiewa Bartoli. Oni grali ( znakomicie) Steffaniego, Bartoli śpiewała Handlem.
Odległość czasowa niby nie taka duża (31 lat) , ale stylistycznie i owszem.
Temperament wykonawczy Cecilii jest dokładnie taki sam, jak kiedy zaczynała i
dla jednych stanowi zaletę, dla innych wręcz przeciwnie. Z latami chciałoby się
jednak troszkę mniej temperamentu, a troszkę więcej kontroli nad głosem, który
nie jest już ani tak elastyczny, ani tak dźwięczny jak niegdyś. Ozdobniki zaś
mniej precyzyjne, manieryzmy bardziej drażniące. Czasem Bartoli brzmi
krzykliwie, czasem, piskliwie .Dodajmy uczciwie, że czasem też porywająco. Tak
więc pozostawiając w mocy wszystkie swoje zastrzeżenia mogłabym tę płytę
zarekomendować, bo sporo na niej fragmentów pieszczących uszy. W dwóch utworach
towarzyszy Bartoli Philippe Jaroussky i to bardzo udana współpraca.
Subskrybuj:
Posty (Atom)