Od lat nie pomnę już ilu szukam swojego „Lohengrina”.
Wersji kompletnej, w której to co przed oczami i w uszach zgadzałoby się ze
sobą i było nie tylko najwyższej klasy , ale też …moje. Wszystko to dlatego, że
„Lohengrin” jest dla mnie utworem wyjątkowym, pokochałam to dzieło od
pierwszego z nim kontaktu dawno, dawno temu. Jak dotąd poszukiwania nie zostały
uwieńczone sukcesem. I o ile zdarzało mi się słyszeć je doskonale wykonane od
strony muzycznej , to żadna produkcja sceniczna nie zaspokoiła mego głodu
„Lohengrina” idealnego. Wyrażam się nieco patetycznie, ale w końcu chodzi o
Wagnera! Każdej wizycie w teatrze
operowym (niestety bardzo rzadko), każdej nowej płycie DVD towarzyszy nadzieja
, że może tym razem. I rozczarowanie , że jednak nie, jakkolwiek interesująco
się zapowiadało. Właśnie mam za sobą
kolejne tego typu doświadczenie – spektakl z Opery Paryskiej , z 1996 roku.
Oczekiwania miałam może zbyt duże, bo reżyserował mój faworyt Robert Carsen,
który później , także w Paryżu wystawił wyjątkową, poetycką „Rusałkę”. Tym
razem się nie udało. Od pierwszych taktów wstępu widzimy zastygły w bezruchu
lud Brabancji odziany w brudnobure , współczesne , zgrzebne stroje (walonki,
kufajki). Król Henryk nosi mundur (nieszczególnie oryginalne) zaś Elsa , jako
jedyna jasną sukienkę – ale z narzuconą kurtką. Z tyłu wyświetla się ponury, wyszarzały krajobraz. Elsa jest tu źródłem czystości i jasności , w
półmroku tylko ją prowadzi złociste, ciepłe światło. Lohengrin nosi
średniowieczny kostium z mieczem i przybywa z innego, lepszego świata, który
odsłania się nam na chwilę wraz z pierwszym pojawieniem się herosa. Trochę
łopatologiczne, prawda ?I tak to się toczy aż do finału, w którym mityczna
kraina odsłoni się na kolejny moment i zabierze Lohengrina na zawsze. Zasada opozycji i nieprzenikalności dwóch
światów niewzruszenie rządzi spektaklem.
Lohengrin, który próbuje wieść zwyczajne życie ponosi niezawinioną porażkę (w drugim akcie i
na początku trzeciego jako symbol tej próby
zakłada ślubny garnitur by w
finale powrócić do wizerunku herosa). Słynny marsz weselny towarzyszy tu
czynności zaścielania łoża dla nowożeńców, a po śmierci Telramunda pościel
zostaje sprzątnięta zaś łoże wyniesione. Element nadziei, symbolizowany przez
przywróconego dziedzica Brabancji i jego symboliczny gest zasadzenia dębu nie
wydał mi się przekonujący. Wykonawstwo w tej produkcji jest jak ona sama – w zasadzie dobre, ale jakieś
takie blade. Karita Mattila ma wszelkie
dane, aby być fantastyczną Elsą i od strony wokalnej taka właśnie jest. Jej
głos, jasny, czysty, o wyraźnie północnym zabarwieniu cudownie się sprawdza w
długich, miękkich frazach ( (ktoś nazwał „Lohengrina” wagnerowskim listem
miłosnym …do Belliniego – słusznie) . Ale aktorsko Mattila wypada gorzej , bo
nie zmienia się ani trochę. Od początku do końca pokazuje ten sam wyraz twarzy
naiwnego dziecka zmuszonego mierzyć się z przeznaczeniem. A przecież Elsa ma
też swoją mroczną stronę i fakt, że przez moment pozwala jej ( z poduszczenia
Ortrud i Telramunda) sobą zawładnąć powoduje finałową katastrofę (przynajmniej
w wymiarze osobistym). Gósta Winbergh dysponuje podobnymi zaletami głosowymi co
jego partnerka, niestety prezentuje też drewniane aktorstwo . Trudno więc się
dopatrzeć między tą parą silnego uczucia i finałowy dramat zostaje osłabiony.
Helmut Welker jest bladym pod każdym względem Telramundem, zaś Gwyneth Jones,
niegdyś znakomita, czasy świetności wokalnej miała już w tym spektaklu za sobą.
Rola Ortrud jest trudna i wyczerpująca, Jones nie sprostała, choć starała się
stworzyć mocną kreację aktorską. Jan-Hendrik Rootering nie wyróżnia się niczym
szczególnym jako król Henryk ograniczając się do poprawnego śpiewania.
Prowadzący orkiestrę James Conlon dostosował się do ogólnego poziomu – w
porządku, ale bez większej finezji. Cóż, najwyraźniej mój „Lohengrin” ciągle
jeszcze przede mną. Może to będzie ten, którym sezon 2012/2013 otworzy 7
grudnia La Scala. Obsada
jak z moich marzeń: Kaufmann, Harteros i Pape. Zobaczymy….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz