wtorek, 6 listopada 2012

"Traviata" paryska


Nie wiem, które miejsce zajmuje „Traviata” w rankingu najczęściej grywanych oper, ale jestem pewna, że jedno z czołowych. Ja też widziałam ją niezliczoną ilość razy w dziesiątkach wersji  : w krynolinie, halce, „małej czerwonej”, ascetyczną i rozpasaną scenograficznie, w salonie, w zamtuzie, w kabarecie. I żadna dotychczas nie wzbudziła mojej reakcji czysto emocjonalnej – nie wzruszałam się i nie ocierałam łezki choć czasem to co widziałam i słyszałam bardzo mi się podobało a widownia wokół mnie (nie wyłączając niektórych panów) chlipała na potęgę. Do teraz. Dopadło wreszcie i mnie, co najdziwniejsze w spektaklu niepozbawionym wad wykonawczych i z Violettą daleką od ideału. A jednak. Reżyserował Christopher Marthaler którego nazwisko   mnie raczej do oglądania dotąd  zniechęcało , jak się okazało tylko częściowo słusznie. Bo rzeczywiście : wszystkie wady regietheatru obecne i widoczne jak na dłoni, jako to nonsensownie brzydka scenografia , paskudne kostiumy , a nade wszystko nałożenie akcji oryginalnej na historię współczesną i znaną powszechnie. W tym wypadku była to epopeja miłosna Edith Piaf i Theo Sarapo. Boję się, że w wykonaniu innym niż to zapisane na płycie spektakl ten może być nie do zniesienia, ale z tymi artystami ma broni się wspaniałą emocjonalną prawdą i temperaturą. Rzecz zaczyna się w… szatni, gdzie wśród ludzi zastygłych w  sztucznych pozach manekinów i dzierżących sztywno w dłoniach numerki  ( towarzystwo uwięzione przez konwencję? ) Alfredo składa Violetcie pierwsze deklaracje miłosne. Ten Alfredo jest chłopcem, nieporadnym i niezręcznym, bezustannie w coś się zaplątuje, oblewa winem siebie i ją, potyka się. Violetta przygląda się z pewnym niedowierzaniem, ale potem jej zainteresowanie i rozczulenie szczerością szczenięcych uczuć rośnie. A Kaufmann… mój Boże, jak on gra! Nawet ja, nastawiona sceptycznie i twardo trzymająca się podłoża uwierzyłam na 2 godziny w tę jego miłość, a potem w rozpacz, zazdrość, ból. Przestały mnie razić dziwne zmiany emisyjne w różnych rejestrach głosu, miałam przed oczami (no dobrze, przed uszami może nie do końca) Alfreda idealnego. A Marthaler nie postawił przed nim łatwego zadania każąc nieszczęśnikowi śpiewać podczas wyczołgiwania się na plecach spod udającego samochodowy podnośnik krzesła, podczas podnoszenia Violetty i wreszcie leżąc na plecach i wisząc głową w dół. Christine Schaefer również znakomicie poradziła sobie aktorsko : to na pewno nie była lala w krynolinie, to był człowiek. Wokalnie Schaefer i Kaufmann zaprezentowali dobry poziom, chociaż od tej strony mogliby znaleźć zwycięskich rywali , co dotyczy zwłaszcza Schaefer.  Produkcję zarejestrowano w Paryżu , w 2007, kiedy Kaufmann powoli żegnał się z Alfredem, a do speców od obsad dotarło wreszcie, że to nie jest tenor liryczny. Jose Van Dam – Germont senior wyglądał ale niestety nie brzmiał. Verdi nigdy nie należał do jego mocnych stron, a czas nie pomógł głosowi -  „trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym”. Sylvain  Cambreling orkiestrę poprowadził fachową ręką, chociaż tempo „Libiamo” było nieco rozwleczone.
I jeszcze w ramach uzupełnienia: autentyczna historia Piaf i Sarapo była bardzo „duszoszczipatielnaja”. Młody, piękny i niemajętny chłopak ożenił się z niemłodą, niepiękną i schorowaną gwiazdą. Szeptano , że dla pieniędzy.  Byli małżeństwem przez rok a po jej śmierci zostały mu tylko długi (nie był ich przyczyną), które usilnie starał się spłacić. Nie zdążył. Zginął w katastrofie lotniczej mając 34 lata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz