Nie wiem, które miejsce zajmuje „Traviata” w rankingu
najczęściej grywanych oper, ale jestem pewna, że jedno z czołowych. Ja też
widziałam ją niezliczoną ilość razy w dziesiątkach wersji : w krynolinie, halce, „małej czerwonej”,
ascetyczną i rozpasaną scenograficznie, w salonie, w zamtuzie, w kabarecie. I
żadna dotychczas nie wzbudziła mojej reakcji czysto emocjonalnej – nie
wzruszałam się i nie ocierałam łezki choć czasem to co widziałam i słyszałam
bardzo mi się podobało a widownia wokół mnie (nie wyłączając niektórych panów)
chlipała na potęgę. Do teraz. Dopadło wreszcie i mnie, co najdziwniejsze w
spektaklu niepozbawionym wad wykonawczych i z Violettą daleką od ideału. A
jednak. Reżyserował Christopher Marthaler którego nazwisko mnie raczej do oglądania dotąd zniechęcało , jak się okazało tylko częściowo
słusznie. Bo rzeczywiście : wszystkie wady regietheatru obecne i widoczne jak
na dłoni, jako to nonsensownie brzydka scenografia , paskudne kostiumy , a nade
wszystko nałożenie akcji oryginalnej na historię współczesną i znaną
powszechnie. W tym wypadku była to epopeja miłosna Edith Piaf i Theo Sarapo.
Boję się, że w wykonaniu innym niż to zapisane na płycie spektakl ten może być
nie do zniesienia, ale z tymi artystami ma broni się wspaniałą emocjonalną
prawdą i temperaturą. Rzecz zaczyna się w… szatni, gdzie wśród ludzi zastygłych
w sztucznych pozach manekinów i
dzierżących sztywno w dłoniach numerki (
towarzystwo uwięzione przez konwencję? ) Alfredo składa Violetcie pierwsze
deklaracje miłosne. Ten Alfredo jest chłopcem, nieporadnym i niezręcznym,
bezustannie w coś się zaplątuje, oblewa winem siebie i ją, potyka się. Violetta
przygląda się z pewnym niedowierzaniem, ale potem jej zainteresowanie i
rozczulenie szczerością szczenięcych uczuć rośnie. A Kaufmann… mój Boże, jak on
gra! Nawet ja, nastawiona sceptycznie i twardo trzymająca się podłoża
uwierzyłam na 2 godziny w tę jego miłość, a potem w rozpacz, zazdrość, ból.
Przestały mnie razić dziwne zmiany emisyjne w różnych rejestrach głosu, miałam
przed oczami (no dobrze, przed uszami może nie do końca) Alfreda idealnego. A
Marthaler nie postawił przed nim łatwego zadania każąc nieszczęśnikowi śpiewać
podczas wyczołgiwania się na plecach spod udającego samochodowy podnośnik
krzesła, podczas podnoszenia Violetty i wreszcie leżąc na plecach i wisząc
głową w dół. Christine Schaefer również znakomicie poradziła sobie aktorsko :
to na pewno nie była lala w krynolinie, to był człowiek. Wokalnie Schaefer i
Kaufmann zaprezentowali dobry poziom, chociaż od tej strony mogliby znaleźć
zwycięskich rywali , co dotyczy zwłaszcza Schaefer. Produkcję zarejestrowano w Paryżu , w 2007,
kiedy Kaufmann powoli żegnał się z Alfredem, a do speców od obsad dotarło
wreszcie, że to nie jest tenor liryczny. Jose Van Dam – Germont senior wyglądał
ale niestety nie brzmiał. Verdi nigdy nie należał do jego mocnych stron, a czas
nie pomógł głosowi - „trzeba wiedzieć
kiedy ze sceny zejść niepokonanym”. Sylvain
Cambreling orkiestrę poprowadził fachową ręką, chociaż tempo „Libiamo”
było nieco rozwleczone.
I jeszcze w ramach uzupełnienia: autentyczna historia
Piaf i Sarapo była bardzo „duszoszczipatielnaja”. Młody, piękny i niemajętny
chłopak ożenił się z niemłodą, niepiękną i schorowaną gwiazdą. Szeptano , że
dla pieniędzy. Byli małżeństwem przez
rok a po jej śmierci zostały mu tylko długi (nie był ich przyczyną), które
usilnie starał się spłacić. Nie zdążył. Zginął w katastrofie lotniczej mając 34
lata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz