czwartek, 8 listopada 2012

"Verdi" by Villazon


W dobie globalnej wioski, powszechnej dostępności spektakli operowych na DVD , w TV oraz Internecie CD  recitalowe zyskały na znaczeniu.  Często nie są już tylko typowym potpourri   mającym stanowić świadectwo aktualnych możliwości artysty, dziś bywają  projektami. Co oznacza jakąś myśl przewodnią (mniej lub bardziej naciąganą), często wyrafinowaną oprawę plastyczną, a także solidną kampanię reklamową. Kampanie owe bywają wysoce denerwujące i namolne, co nie zmienia faktu, że koniec końców słuchacz zostaje sam na sam z płytą i głosem na niej utrwalonym. A recital jest formą bardzo trudną – w krótkim fragmencie trzeba zarysować postać, która w normalnym spektaklu rozwija się i ma czas zaprezentować różne stany ducha. Poza tym obnaża bezlitośnie formę, w jakiej ten głos się obecnie znajduje oraz ewentualne braki techniczne. Oczywiście, inżynierowie dźwięku mają możliwości skorygowania wielu błędów, ale trzeba też wziąć pod uwagę, że odbiorca o tym doskonale wie i dlatego oczekuje perfekcji. Czy oczekiwałam jej włączając najnowszą płytę Rolando Villazona za tytułowaną prosto i konkretnie „Verdi”? Może podświadomie trochę tak, chociaż znam przecież koleje losu Villazona  wiem , że nie jest łatwo powrócić po tak poważnych problemach zdrowotnych. Biorąc pod uwagę bieżący repertuar, który wykonuje zdziwiłam się nieco, że na płytę wybrał akurat Verdiego – okrągła rocznica nie może przecież być jedynym powodem. Niestety, mimo całej życzliwości jaką mam dla Rolando Villazona nie mogę tego CD zaliczyć do jego sukcesów, i to zarówno pod względem czystko wokalnym , jak i wyrazowym. Zawsze lubiłam ciemną , barytonową barwę jego głosu, niezbyt częstą u tenora lirycznego. Wydawało mi się też, że śpiewak wyciągnął wnioski ze swych złych przygód i długiej absencji ( do tej optymistycznej konstatacji doprowadziła mnie  radykalna zmiana repertuaru i jej pozytywne rezultaty). Rzeczywiście. Wydawało się.  Villazon śpiewa tu ściśniętym gardłem, górne dźwięki sprawiają mu wyraźną trudność, a jeśli już są, nie brzmią zbyt imponująco. A co jak co, ale pozornie łatwa ( niektórzy twierdzą, że prymitywna) piosenka Księcia Mantui „La donna e mobile” swobodnej góry i blasku wymaga bezwzględnie. Nie jest to jedyny przebój na tej płycie (przemieszane są utwory bardzo i mniej znane), ale zdecydowanie największy. Każdy słyszał go dziesiątkach wykonań i naprawdę, takie jak to zadowoli tylko ortodoksyjnych fanów tego tenora. Przyznam, że jeszcze większy problem miałam ze stroną interpretacyjną - na właściwie całej płycie. Villazon sprawia wrażenie, jakby znajdował się w stanie permanentnej histerii. Nie potrafię zapomnieć o poprzednich wykonawcach tych arii i nie porównywać: ze szlachetnym liryzmem Jose Carrerasa  („Korsarz”), nieskazitelną linią Pavarottiego („Lombardczycy”) i elegancką wyrazistością Placida Dominga , który nie musiał popadać w przydechy, aby przekazać namiętność („Bal maskowy”). Żal tym bardziej, że 3 z „8 Romanze per tenore e orchestra”  także mnie nie przekonały, a nigdy ich nie słyszam i porównania do wielkich poprzedników nie mogły mi zepsuć wrażenia. Całkowitą katastrofą jest „Ingemisco” z „Reqiuem”, bo artysta śpiewa tak, jakby to była opera. Sumując: po wszystkich narzekaniach pora stwierdzić – nie, to nie jest zła płyta. Głos Villazona ,wciąż ciemny i ciepły czasami brzmi pięknie (najlepiej chyba w zamykającym recital fragmencie „Falstaffa”) . Ale wolałabym, by ten jeden z najsympatyczniejszych śpiewaków świata pozostał głównie przy Mozarcie i robił mi takie niespodzianki jak wspaniałe wykonanie partii Don Ottavia. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz