W
dobie globalnej wioski, powszechnej dostępności spektakli operowych na DVD , w
TV oraz Internecie CD recitalowe zyskały
na znaczeniu. Często nie są już tylko typowym
potpourri mającym stanowić świadectwo
aktualnych możliwości artysty, dziś bywają
projektami. Co oznacza jakąś myśl przewodnią (mniej lub bardziej
naciąganą), często wyrafinowaną oprawę plastyczną, a także solidną kampanię
reklamową. Kampanie owe bywają wysoce denerwujące i namolne, co nie zmienia
faktu, że koniec końców słuchacz zostaje sam na sam z płytą i głosem na niej
utrwalonym. A recital jest formą bardzo trudną – w krótkim fragmencie trzeba
zarysować postać, która w normalnym spektaklu rozwija się i ma czas
zaprezentować różne stany ducha. Poza tym obnaża bezlitośnie formę, w jakiej ten
głos się obecnie znajduje oraz ewentualne braki techniczne. Oczywiście,
inżynierowie dźwięku mają możliwości skorygowania wielu błędów, ale trzeba też
wziąć pod uwagę, że odbiorca o tym doskonale wie i dlatego oczekuje perfekcji. Czy
oczekiwałam jej włączając najnowszą płytę Rolando Villazona za tytułowaną
prosto i konkretnie „Verdi”? Może podświadomie trochę tak, chociaż znam
przecież koleje losu Villazona wiem , że
nie jest łatwo powrócić po tak poważnych problemach zdrowotnych. Biorąc pod
uwagę bieżący repertuar, który wykonuje zdziwiłam się nieco, że na płytę wybrał
akurat Verdiego – okrągła rocznica nie może przecież być jedynym powodem. Niestety,
mimo całej życzliwości jaką mam dla Rolando Villazona nie mogę tego CD zaliczyć
do jego sukcesów, i to zarówno pod względem czystko wokalnym , jak i wyrazowym.
Zawsze lubiłam ciemną , barytonową barwę jego głosu, niezbyt częstą u tenora
lirycznego. Wydawało mi się też, że śpiewak wyciągnął wnioski ze swych złych
przygód i długiej absencji ( do tej optymistycznej konstatacji doprowadziła
mnie radykalna zmiana repertuaru i jej pozytywne
rezultaty). Rzeczywiście.
Wydawało się. Villazon śpiewa tu
ściśniętym gardłem, górne dźwięki sprawiają mu wyraźną trudność, a jeśli już
są, nie brzmią zbyt imponująco. A co jak co, ale pozornie łatwa ( niektórzy
twierdzą, że prymitywna) piosenka Księcia Mantui „La donna e mobile” swobodnej
góry i blasku wymaga bezwzględnie. Nie jest to jedyny przebój na tej płycie
(przemieszane są utwory bardzo i mniej znane), ale zdecydowanie największy.
Każdy słyszał go dziesiątkach wykonań i naprawdę, takie jak to zadowoli tylko
ortodoksyjnych fanów tego tenora. Przyznam, że jeszcze większy problem miałam
ze stroną interpretacyjną - na właściwie całej płycie. Villazon sprawia
wrażenie, jakby znajdował się w stanie permanentnej histerii. Nie potrafię
zapomnieć o poprzednich wykonawcach tych arii i nie porównywać: ze szlachetnym
liryzmem Jose Carrerasa („Korsarz”),
nieskazitelną linią Pavarottiego („Lombardczycy”) i elegancką wyrazistością
Placida Dominga , który nie musiał popadać w przydechy, aby przekazać
namiętność („Bal maskowy”). Żal tym bardziej, że 3 z „8 Romanze per tenore e
orchestra” także mnie nie przekonały, a
nigdy ich nie słyszam i porównania do wielkich poprzedników nie mogły mi zepsuć
wrażenia. Całkowitą katastrofą jest „Ingemisco” z „Reqiuem”, bo artysta śpiewa
tak, jakby to była opera. Sumując: po wszystkich narzekaniach pora stwierdzić –
nie, to nie jest zła płyta. Głos Villazona ,wciąż ciemny i ciepły czasami brzmi
pięknie (najlepiej chyba w zamykającym recital fragmencie „Falstaffa”) . Ale
wolałabym, by ten jeden z najsympatyczniejszych śpiewaków świata pozostał głównie
przy Mozarcie i robił mi takie niespodzianki jak wspaniałe wykonanie partii Don
Ottavia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz