„Maria Stuarda” to jedna oper , które Donizetti poświęcił
królowym z rodu Tudorów (pozostałe 2 to oczywiście „Anna Bolena” i „Roberto
Devereux”). Nie stanowią cyklu, ale są podobnie skonstruowane i wszystkie
zawierają po 2 wspaniałe role żeńskie. Mężczyźni są w nich znacznie mniej
ważni, jakkolwiek w każdej plącze się tenor, bo jakiś amant być musi. Chociażby
po to, aby królowa Elżbieta miała o kogo być zazdrosną („Maria” i „Roberto”)
lub by król miał pretekst do usunięcia niekochanej żony („Anna”). „Stuarda”
wykonywana jest chyba najrzadziej, chociaż
obecnie notuje wyraźny
renesans. Właśnie trafiła w moje ręce
płyta ze spektaklem, który zarejestrowano w 2007, w La
Scali. To nie był najlepszy okres tego
teatru, który stracił już dawno pozycję najlepszej i najszacowniejszej sceny
operowej na świecie ( dziś, nie bez powodzenia stara się powrócić do
ekstraklasy) i stal się tylko
najważniejszym lokalnie. A Italia także
przestała się już cieszyć opinia operowej potęgi. Trzeba jednak przyznać, że
ten spektakl mógłby bez wstydu zostać pokazany w MET czy Covent Garden, a
został przygotowany wyłącznie włoskimi siłami.
Akt pierwszy rozpoczyna się na dworze Elżbiety I, ale my
widzimy wnętrze złożone z kilku podestów i rzędów schodów, za to otoczone
kratami - Anglia jest więzieniem , jak
powiedziałby Shakespeare. W tym wrogim, ascetycznym i współczesnym otoczeniu
pojawiają się postacie ubrane w kostiumy stylizowane, ale również z bieżącymi
nawiązaniami (wątpię , by dworzanie królowej nosili skórzane stroje a ona sama
spodnie).Samą akcję Pier Luigi Pizzi przeprowadził logicznie i bez zbędnych
udziwnień. Miał do dyspozycji Annę Caterinę Antonacci, która uwielbia role
wyraziste , z dużym ładunkiem dramatycznej ekspresji i takie gra doskonale. Jej
Elżbieta była władcza, wściekle
zazdrosna i mściwa. Śpiewała bardzo dobrze, chociaż jak już w tym blogu
wspominałam jej głos do moich ulubionych nie należy. Poza tym , to dla Marii
Donizetti przewidział najpiękniejszą muzykę i Mariella Devia w pełni to
wykorzystała. Najlepsze wrażenie zrobiła na mnie we fragmentach lirycznych,
kiedy mogła zaprezentować znakomite piana, ale i mocniejsze fragmenty roli
brzmiały odpowiednio dramatycznie. Devia
nie jest ani tak wytrawną aktorką, ani tak efektowną kobietą jak Antonacci, ale
na finałowy triumf całkowicie sobie zasłużyła. Z panów najlepiej zaprezentował
się tenor Francesco Meli, obdarzony głosem dość jasnym, ale zaskakująco ciepłym
. Meli nie ma aparycji młodzieżowego idola, ale jego sympatyczna osobowość i
młody wiek ( każda z partnerek mogłaby
być jego matką) uwiarygodniły miłosną fiksację królowych. Simone Alberghini mnie w roli Talbota nie zachwycił
, głos, choć atrakcyjny wibrował niebezpiecznie na granicy nieprzyjemnego
drżenia. Dyrygent Antonio Fogliani albo miał za mało prób ze swymi śpiewakami,
albo nie potrafił się z nimi dogadać. Nigdy nie widziałam tylu spłoszonych
spojrzeń w stronę maestra ze strony wszystkich protagonistów , co tutaj. Nie
znam „Stuardy” na tyle dobrze , żeby oceniać bardziej szczegółowo, ale momentami między sceną a kanałem pełnej
synchronizacji zdecydowanie nie było.
Ja jednak Scalę postawiłbym, mimo wszystko, na równi z MET czy ROH. Fakt, że nie śpiewają tam płytowo-marketingowe diwy jak Fleming czy Netrebko(choć Rosjanka zaczęła się tam pokazywać ostatnio) wynika raczej z panicznego strachu śpiewaków przed włoską publicznością. Bezlitosne buczenie i gwizdy po "Lucrezii Borgii" w latach 90 Fleming zapewne pamiętać będzie do końca życia, podobnie jak stosunkowo niedawno Gheorghiu po "Traviacie".
OdpowiedzUsuńAle do rzeczy. Gdy słuchałem tej "Stuardy" w radiu byłem nieco skonsternowany wyczynami Antonacci. I, niestety, buczenie jakie otrzymała z paru miejsc na widowni nie było takie do końca nie uzasadnione. Oglądając jednak dvd z tym spektaklem wątpliwości już nie miałem. Sceniczna charyzma i wytrawne aktorstwo potrafi człowieka tak "omamić", że na niedostatki wokalne przymyka ucho. Devia i Antonacci stworzyły znakomite role, ich duety elektryzują od pierwszej do ostatniej nuty. Oczywiście trudno porównywać z legendarnymi wykonaniami Gencer, Verret czy Sills, ale jeśli idzie o nagrania wizualne nie ma chyba lepszej "Stuardy"...