Zakochane czarodziejki, masowo zaludniające barokowe libretta mogłyby
być wyjątkowo wdzięcznym tematem dla reżysera. Mogłyby , ale prawie nie bywają,
bo współczesne produkcje operowe na brak wdzięku cierpią chyba najbardziej.
„Alcina” ze Staatsoper Stuttgart (1999)
jest pod tym względem niestety typowa. Jossi Wieler i Sergio Morabito nie tylko
przenieśli akcję w czasy współczesne (a jakże) , ale też sporo pomajstrowali
przy i tak skomplikowanych relacjach między postaciami, skutkiem czego nie
znając utworu na pamięć niezmiernie trudno zorientować się o co właściwie
chodzi. W dodatku zamienili nieszczęsną
„Alcinę” w ponury, freudowskimi kontekstami ociekający dramat. I nawet lieto
fine (czarownica ukarana, niewolnicy jej mocy wyzwoleni, prawa para uratowana)
ze świecą tu szukać. Na scenie mamy
wnętrze oklejone paskudna tapetą z ogromną, pustą ramą jako elementem
dominującym. W tej ramie będziemy
oglądać przeróżne żywe obrazy – niektóre sensowne, większość niestety nie
(szczytem głupoty wydał mi się obraz ślubny ). Całość okraszono oczywiście
sporą ilością seksu potraktowanego wprost : nie pokazuje się na szczęście
kopulacji, ale pary miętoszą się niemal bez przerwy, Oronte w czasie swej arii
wykonuje striptease . Alcina zaś właściwie bez przerwy epatuje gołym biustem
przysłoniętym przezroczystym materiałem, zaś raz nawet pełną, tylną golizną.
Sztuka aluzji i niedopowiedzenia nie jest mocną stroną panów Wielera i
Morabito, podobnie jak zdecydowanej większości ich kolegów po fachu. Z moich narzekań nie należy wysnuwać wniosku,
że mamy tu do czynienia z jakąś szczególnie obrzydliwą produkcją. Stanowi ona
boleśnie typowy przykład tego, co mamy okazję widywać na współczesnych scenach operowych - spektakli zrobionych ciężką
ręką, pozbawionych sensu, za to efekciarskich ponad miarę. Strona muzyczna
potrafi jednak sprawić , że mimo wszystko widz trwa w teatrze lub przed
ekranem. Moje trwanie w tym wypadku jest zasługą może nienazbyt inspirująco,
ale fachowo poprowadzonej przez Alana Hackera orkiestry i dwóch świetnych
śpiewaczek. Nie chodzi niestety o Catherine Naglestad, którą lubię, ale uważam,
że Haendel to nie jej terytorium. Kiepska koloratura, krzykliwe i z wysiłkiem
osiągane górne dźwięki to zresztą nie tylko jej problem – to samo można
powiedzieć o Catrione Smith – Morganie. Wracając zaś do Naglestad wyraz
emocjonalny – bez zarzutu – trochę jej
Alcinę ratował. Helene Schneiderman jako Bradamante okazała się poprawna , ale
nie dysponuje szczególnie uwodzicielską barwą głosu ani talentem
aktorskim. Panowie w tym spektaklu się
nie popisali – właściwie obaj (Rolf Romei – Oronte i Michael Ebbecke – Melisso
) byli na granicy katastrofy – brzydkie , wymęczone głosy , brak giętkości
koniecznej w baroku, brak porządnej góry skali. Za to Claudia Mahnke – Oberto
(zaczynała wówczas swa karierę) dysponuje nie tylko pięknym, ciepłym głosem,
ale też wie, jak się Haendla śpiewać powinno. Była też uroczo zagubionym
chłopcem w wiecznym poszukiwaniu zaginionego ojca. Największą gwiazdą tej
Alciny okazała się młoda wtedy brytyjska mezzosopranistka Alice Coote. I to pod
każdym względem! Głos wspaniałej urody,
wyrównany we wszystkich rejestrach, ze znakomitymi ozdobnikami, klasa i
elegancja. A jaka wspaniała kreacja aktorska! Coote jako Ruggiero była świetnym
efebem, na początku namiętnym, potem lekko zdezorientowanym , troszkę
perwersyjnym, miotanym masą sprzecznych uczuć. Brawo!
poniedziałek, 29 kwietnia 2013
czwartek, 25 kwietnia 2013
The Magic Flute - flet prawdziwie czarodziejski
„The Magic Flute” zamiast „Die Zauberflöte’ jest jak
najbardziej na miejscu, bo to specjalna wersja spektaklu Julie Taymor, którą Met
przygotowała dla swych młodszych widzów. Są pewne skróty (całość trwa 110 min.)
i śpiewa się oraz mówi po angielsku. Niestety, tylko w tej formie Met
zdecydowała się transmitować tę produkcję w 2006 , a przecież grano wtedy i
wersję zasadniczą ( były to czasy, w których Jonas Kaufmann śpiewał Tamina –
niby niezbyt dawno, ale jednak zmieniło się wiele). Muszę przyznać, że oglądanie
tego powoduje u mnie, polskiego widza pozielenienie z mało chwalebnego uczucia
zazdrości. Bo , po pierwsze widać jak
Met wychowuje sobie przyszłych operomaniaków – daje im po prostu to, co ma
najlepszego lekko tylko przystosowując do dziecięcych możliwości percepcyjnych.
I znów: dawno, dawno temu w Warszawie również grano dziecięcą wersje „Fletu” a
Papagenem był wówczas nikomu nieznany …
Mariusz Kwiecień…. Zaś po drugie Met podarowała mi najwspanialszy „Flet”, jaki
widziałam, i nie wydaje mi się, żebym miała szansę na coś równie pięknego
jeszcze w tym życiu (a zamierzam jeszcze jakieś 40 lat pożyć). Nie wiem nawet,
jak to wszystko adekwatnie opisać, bo mamy tu czystą magię. Taymor , posługując
się bajecznymi kostiumami, elementami teatru kabuki, indonezyjskiego teatru
cieni, wielkimi marionetami i świetnymi projekcjami video stworzyła prawdziwy
cud. Poszła przy tym śladami Mozarta i Schikanedera mieszając ze sobą wątki podniosłe i ludyczne,
dokładając symbolikę zaczerpniętą z przeróżnych systemów
filozoficzno-religijnych. Czasami znajdujemy się w pogodnej bajce – sądząc po
śmiechach na widowni maluchy bawiły się świetnie, czasem atmosfera staje się podniosła. Czyli jest
dokładnie tak jak tego chcieli autorzy, co współcześnie nie zdarza się często.
Trudno wymieniać poszczególne sceny i rozwiązania, ale kilka musze wspomnieć
koniecznie. Trzy damy występują z pomalowanymi na czarno, niewidocznymi
twarzami – ich twarze to umieszczone na
głowach nieco figlarne, nieco groźne maski. Daje to wspaniały efekt, podobnie
jak balet niedźwiedzi poddających się grze Tamina. A już scena walki Papagena z … latającym
jedzeniem (szczególnie agresywny jest
homar i … talerz spaghetti) przyprawia o
ból brzucha ze śmiechu nawet dorosłych widzów. I tak bez końca. Strona muzyczna
była OK. Największą gwiazdą okazał się bardzo utalentowany aktorsko ( także
sprawny fizycznie – cóż za skoczność) i
nieźle śpiewający a w dodatku niezmiernie sympatyczny Nathan Gunn jako
Papageno. Obok niego znakomita pod każdym względem Erika Miklosa – prawdziwie
demoniczna , skrzydlata Królowa Nocy. Rene Pape – Sarastro (wyglądał troche jak
legendarny Żółty Cesarz) jak zawsze w
tej roli, którą śpiewał już tyle razy był fantastyczny: emanował autorytetem,
no i ten wyjątkowy, aksamitny bas. Bardzo dobrzy okazali się Tamino i Pamina:
Matthew Polenzani i Ying Huang. Tyle, że miłosnej pasji trudno u nich szukać, o
co nie można winić kompletnie ukrytego za charakteryzacją i rytualnym gestem
tenora. Z licznych w tej operze postaci drugoplanowych warto zauważyć
Monostatosa w smakowitym wykonaniu Grega Fedderly oraz tercet dam: Wendy Bryn
Harmer, Kate Lindsey oraz Tamarę Mumford. Orkiestrę poprowadził, jak zazwyczaj
znakomicie James Levine.
niedziela, 21 kwietnia 2013
"Verdi" Piotra Beczały - tekst nie dla fanów
Fan adoruje bezwarunkowo – jego ulubieniec jest cudowny
nawet kiedy śpi, a co dopiero wtedy, kiedy śpiewa. Dlatego też, kochani
wielbiciele Piotra Beczały pomińcie ten
tekst. Bo „Verdi” to alarmująco niedobra
płyta i jak dotąd największe dla mnie
zaskoczenie tego roku. Spodziewałam się czegoś zupełnie innego, chociaż, jak
może wiecie fanką naszego tenora nigdy nie będę – ale szanuję go bardzo za
styl, klasę i elegancję, cechy rzadko spotykane u jego kolegów. Niestety,
niewiele z tych, wydawałoby się posiadanych na stałe przymiotów daje się zaobserwować
na tym krążku. Zacznijmy od tego, co najlepsze, czyli od „Balu maskowego”.
Riccardo Beczały prezentuje się znakomicie – bez histerii, przydechów, za to z
piękną średnicą skali i legato. Nieźle
też wypadają: „Ingemisco” z ‘Requiem” i „Ah, la paterna mano”. I na tym koniec.
Posłuchajcie, jak fatalnie brzmią tej płycie prawie wszystkie góry wydobywane
ze ściśniętego gardła, jak afektowane są niektóre interpretacje. Posłuchajcie
jak okropnie brzmi w wykonaniu Beczały aria z „Lombardczyków”, jak kiepsko fragment
„Nieszporów sycylijskich”! Tu należy dodać, że też ku mojemu negatywnemu
zaskoczeniu Łukasz Borowicz przyczynił się do tej porażki wydatnie, zaganiając
niektóre arie na śmierć (z tych nieszczęsnych „Lombardczyków” uczynił walczyk
zaiste upiorny w swej tandetności). I pewnie odłożyłabym CD żałując wydanych
pieniędzy , gdyby nie dwa duety, które chociaż trochę poprawiły mi humor. Wiem
oczywiście , że Azucena Ewy Podleś nie dla wszystkich jest akceptowalna, ale ja
miałam dreszcze słuchając jej opowieści. Efekt dramatyczny nie do opisania. W
tym wypadku trudno mieć bo Beczały pretensję, że wypadł blado – takiej Azucenie
nikt by nie sprostał. Płytę zamyka duet przyjaźni (jakiej tam przyjaźni, to
czyste wyznanie miłosne!) z „Don Carlosa”. Brzmi znakomicie, nie jest jednakowoż zasługą jej głównego
bohatera (finalna góra - naprawdę fatalna). To Mariusz Kwiecień uratował mu skórę śpiewając z prawdziwie
arystokratyczną elegancją i autentycznym ciepłem - ani śladu niepotrzebnych krzyków i napinania
głosu ponad miarę, a przecież mu czasem się zdarza. Co dobrze to wróży jego debiutowi
w partii Posy na scenie ROH za niecałe 2 tygodnie. Mam nadzieję, a nawet jestem
pewna, że ta płyta jest tylko wpadką, o której za chwilę zapomnę. Słyszałam
przecież pana Piotra już po jej nagraniu i żadnych niepokojących objawów nie
było, wręcz przeciwnie. Zaś obu naszym gwiazdorom , którzy sądząc po zdjęciach
dobrze się bawili w swoim towarzystwie życzę sukcesu na jutrzejszym wręczaniu
International Opera Awards. Nawet, jeśli statuetki powędrują w inne ręce – oni na
nie zasługują!
piątek, 19 kwietnia 2013
"Rusałki" różnogatunkowe
Chyba po
raz pierwszy zdarzyło mi się , że obrzydliwość tego, co widziałam spowodowała
porzucenie przeze mnie zamiaru obejrzenia spektaklu, mimo, że to co słyszałam
było na niezłym poziomie, a sama opera jest przecież piękna. I nie chodzi tu
wcale o brzydotę scenograficzną, chociaż ona również była dojmująca. W
pierwszym akcie (dalej nie dotarłam) scenę podzielono na dwa piętra: wyższe to
mieszkanie Jeżibaby i Wodnika (wyraźnie nominalnej pary), niższe … no właśnie ,
co to jest? Piwnica chyba, w której zamieszkuje Rusałka i Leśne Nimfy. Podłoga
zalana wodą, wszystko obskurne, po ścianach biegną grube rury. Do tego
uroczego wnętrza schodzi Wodnik – obleśny facet w wyplamionym podkoszulku i
swoją sceniczną aktywność zaczyna od… zgwałcenia dwóch Nimf i próby gwałtu na
swej córce Rusałce. Z ciekawości dotrwałam do arii Rusałki, którą Kristine
Opolais zaśpiewała bardzo dobrze, ale dalej już miałam siłę tylko na drugi akt…
na podglądzie, bo chciałam usłyszeć cudną arię Wodnika.. W drodze do niej
zobaczyłam Księcia (Klaus Florian Vogt) konsumującego na stojąco swój związek z
Obcą Księżniczką (Nadia Krasteva).Kiedy dotarłam do oczekiwanego momentu stwierdziłam z lekkim przestrachem, że
Wodników mamy już dwóch – jeden śpiewał i sądząc o wyrazie twarzy nadal był wredny,
drugi miał chyba stanowić ucieleśnienie marzeń Rusałki o prawdziwym ojcu:
przytulał, po główce głaskał, na rękach nosił. Gunter Groissbock brzmiał niezwykle przyjemnie, ciepło (jak
partytura nakazuje) i rozdźwięk między tym, co widać a tym , co słychać był
bolesny. Wszyscy znamy przerażającą historię Nataschy Kampusch , ale takie jej wykorzystanie nie dość, że stanowi grube nadużycie, to jeszcze świadczy o dojmującym braku fantazji i pomysłu reżysera. Koniunkturalna próba podłączenia operowej fabuły do bieżących wydarzeń ma zazwyczaj tylko jeden cel: wywołanie medialnego szumu i skandalu. Mam tego serdecznie dość!
Wyciągnęłam więc płytę ze spektaklem Opery Paryskiej, który nieco
pozwolił mi ochłonąć po tej ohydzie. Robert Carsen stworzył spektakl magiczny:
sama poezja i wdzięk. Można, tylko trzeba mieć wyobraźnię i pokorę wobec
dzieła, a Martin Kusej, twórca
monachijskiego paskudztwa chyba nawet nie zna tych słów. W Paryżu również w pierwszym
akcie była woda symbolizująca ojczyste głębiny Rusałki , ale jak inaczej to
wyglądało! Mimo, że kostiumy były
współczesne i wnętrza też. Znakomicie udało się Carsenowi podkreślić opozycję
dwóch światów bohaterki, ich podobieństwa i jednoczesną nieprzenikalność.
Bardzo to wszystko było piękne od strony wizualnej, zalane bursztynowym
światłem w akcie I i II , mroczne i groźne w III. Nie znam „Rusałki” na tyle dobrze, żeby oceniać
dyrygenta, ale muzyka płynęła miękko i jakoś tak świetliście (oczywiście nie
bez akcentów dramatycznych we właściwych chwilach) , więc chyba James Colon był
dobry. Wokalnie produkcja udała się nad wyraz. Renee Fleming uczyniła z Rusałki
swą koronną rolę, i nie bez powodu. Niech tam sobie, kto chce zarzuca jej
manieryzm , dla mnie ona 10 lat temu
była w tej partii nie do pobicia: ciepły, okrągły, liryczny głos, wspaniałe legato, w jej śpiewie jest
przestrzeń, oddech. Poza tym jako postać sprawdza się również., jej nobliwe ,
szlachetne aktorstwo i takaż uroda tu akurat są idealnie na miejscu.
Zdecydowanie mniej podobał mi się Sergej Larin jako Książe – był wyblakły
głosowo, nudny interpretacyjnie i tylko na jego powierzchowność trudno by
narzekać (Vogt w kusejowym horrorze wyglądał gorzej, ale śpiewał o niebo
lepiej). Franz Hawlata był nobliwym Wodnikiem , aria zabrzmiała dobrze, choć
Groissbock ma bogatszą barwę. Larissa Diadkowa zdecydowanie podobała mi się
jako Jeżibaba ( groźna, władcza, ale z momentami złagodnienia), a Eva Randva
jako ironiczna Obca Księżniczka.W nadchodzącym sezonie w Met "Rusałkę" wystawia Otto Schenk - znaczy będzie po bożemu. Renee Fleming pożegna się z rolą w towarzystwie Piotra Beczały - Księcia. Warto będzie pójść do kina.
poniedziałek, 15 kwietnia 2013
Poliuto, męczennik prawie współczesny
Niezmiernie byłam ciekawa kładąc tę płytę na talerzu odtwarzacza jak też
Marco Spada dał sobie radę z tematem . Czasy takie, że myśl iż mógłby po prostu
zrobić spektakl po bożemu, tak jak librecista (Cammarano z inspiracji
Corneille’m) napisał nawet nie przyszła mi do głowy. Nie przyszła słusznie, bo
Spada przeniósł akcję do Rzymu faszystowskiego , co wyglądało ładnie, ale bezsensownie – bo cóż w tych
latach mogli robić chrześcijańscy męczennicy i dlaczego faszystowscy dygnitarze
czcili Jowisza? A bo tak? Na to wygląda. Najwyraźniej poszukiwanie sensu jest
tu mało celowe i trzeba się skupić na wizualnej atrakcyjności produkcji.
Rzeczywiście scenografia i kostiumy są bardzo eleganckie i w swej prostocie
wyrafinowane. Alessandro Ciammarughi jednak także nie powstrzymał się przed
zastosowaniem elementów tyleż efektownych, co istniejących tylko jako sztuka
dla sztuki .Wielki posąg Jowisza leży sobie na przykład jako tło zupełnie
niepotrzebne w scenie odbywającej się teoretycznie w salonie rzymskiego domu .
Leży tylko po to, by w obrazie następnym można było go podnieść do pozycji
pionowej i uznać za element ołtarza Jowisza. Na którym, bliżej widzów stoi już
inny, mniejszy. Za kostiumy powinna być
panu Ciammarughi wdzięczna głównie
Paoletta Marrocu , jako, że pozwoliły się zaprezentować od wizualnie najlepszej
strony – brunetka w typie Callas w czarnych spodniach, białej bluzce i czarnej
pelerynie prezentowała się olśniewająco. Ale – to koniec pozytywów w jej
przypadku, bo aktorstwo nieznośnie minoderyjne zaś to, co wydobywało się z jej
ust bardzo mnie zdumiało. Zwłaszcza, że
cavatinę w jej wykonaniu publiczność nagrodziła serdecznymi brawami , zaś ja
miałam wrażenie, że Marrocu nie tylko jest stale obok muzyki, ale też całkiem
rozmija się z właściwą tonacją. Mam dwie koncepcje rozwiązania tej zagadki:
albo mnie gwałtownie pogorszył się słuch ( mam jednakowoż nadzieję, że to nie
to), albo Marrocu jest faworytką audytorium z Bergamo, kochaną niezależnie od
jakości swej pracy. Gregory Kunde nigdy do moich ulubieńców nie należał , ale
trzeba przyznać , że jeśli przymknąć uszy na trochę napięte górne dźwięki od
strony technicznej śpiewał bardzo dobrze
. Moje zastrzeżenia budzi interpretacja, za którą jednak część winy
ponosi dyrygent. Wielka aria zazdrości w drugim akcie powinna pulsować
emocjami, a Kunde jako Poliuto krzywił
twarz w histerycznym grymasie, ale brzmiało to jakoś letnio. Ogólnie jednak
zaliczam tenora do atutów produkcji pomimo jego nadekspresyjnego aktorstwa. Wokalnym
triumfatorem wieczoru pozostał jednak zdecydowanie nieznany mi dotąd Simone del Savio, baryton liryczny obdarzony
ciepłym, pięknym głosem i całkowicie świadomy tego co natura mu podarowała, a
czego nie. Nie napinał się, nie
krzyczał, ładnie, szlachetnie frazował – więcej takich , proszę! Zwłaszcza, że
od strony aktorskiej del Savio wykazywał ten sam umiar, niepozbawiony jednak
emocji. Należy także oddać sprawiedliwość artystom drugoplanowym : bas Andrea
Papi i – zwłaszcza tenor Massimiliani Chiarolla wypadli naprawdę świetnie.
Dyrygent Marcello Rota, pomimo uprzednich uwag zrobił na mnie dobre wrażenie –
umiał wydobyć z muzyki prawdziwie włoską kantylenę, co dziś niestety jest
rzadkością.
czwartek, 11 kwietnia 2013
Flet nieszczególnie czarodziejski
Życie jest
pełne rozczarowań… Pozwalam sobie na
podzielenie się ową, jakże głęboką refleksją po obejrzeniu „Czarodziejskiego
fletu” z Festspielhaus Baden Baden. Na papierze wszystko wyglądało tak pięknie
– Simon Rattle i Berliner Philharmoniker w kanale orkiestry, Pavol Breslik i
Kate Royal w obsadzie, Robert Carsen odpowiedzialny za reżyserię. W skrzeczącej
rzeczywistości był to chyba najnudniejszy „Flet” jaki oglądałam (naczytawszy
się uprzednio wskazówek jak należy interpretować to, co widzę – jako rozważanie
o śmierci). Mam wrażenie, że Carsen, będący jednym z nielicznych reżyserów
operowych którym ufam po prostu nie miał na ten utwór żadnego pomysłu, więc
zrobił to, co zazwyczaj - teatr w
teatrze. Nadal uważam, że z tym panem jestem bezpieczna – nie pokazał mi
niczego obrzydliwego ani bulwersującego. Problem w tym, że także niczego nowego
czy choćby interesującego. Przy
pierwszych dźwiękach uwertury tłum postaci pojawia się na scenie i otacza
orkiestron (akcja toczy się także bezpośrednio przed nosem widzów – ile razy to
już u Carsena widzieliśmy?) , układa się wygodnie i z ciekawością obserwuje artystów.
Bo to oni są źródłem muzyki, z której bierze się prawdziwe życie sceniczne i
cała magia. . Akcja właściwa toczy się bez ekscesów w pozbawionej scenografii
(trudno za taką uznać projekcję lasu w różnych porach roku) pustej przestrzeni.
Królowa Nocy uwodzi Tamina, który nie ma nic przeciwko temu , czarodziejski
flet podany jest jednej z dam przez kogoś z orkiestry, Papageno wygląda jak
skrzyżowanie backpakersa z bezdomnym, trzej chłopcy jak to chłopcy – graja w
piłkę nożną … Ot, takie szczególiki,
które niczego nie zmieniają. Także i to, że Królowa Nocy okazuje się być
sojuszniczką Sarastra nie wydaje się rewelacją. Od strony muzycznej jest
niespecjalnie ekscytująco. Berliner Philharmoniker debiutowali w
„Czarodziejskim flecie” – nie do uwierzenia, a jednak prawda. Zabrzmiało to
przyzwoicie, ale trochę blado, a Simon
Rattle wcale im nie pomógł. On również, moim zdaniem nie ma osobistej koncepcji
dzieła. Śpiewacy zrobili swoje : Pavol Breslik był przyjemnym dla oka i ucha
Taminem, ale gdzież mu tam do Kaufmanna (doskonale pamiętam jego Tamina,
mięsistego i heroicznego bardziej niż zwykle) czy nawet Polenzaniego. Kate
Royal nie mogła się zdecydować, czy chce być liryczna i słodka czy raczej
dramatyczna. Anna Durlovski (fakt, że sprowadzona na nagłe zastępstwo za Simone
Kermes) pokrzykiwała dziarsko, co nie ukryło niezbyt precyzyjnej i ostrej koloratury.Trio dam
obsadzone zostało luksusowo: Massis, Stutzmann i lady Rattle czyli Kozena , ale
głosy śpiewaczek nijak chciały współbrzmieć. Przyznaję , że Dymitr Ivaschenko u
mnie był przegrany już na starcie – z Rene Pape nie ma on szans żadnych, choć rolę
wykonał porządnie. Michael Nagy zagrał bardzo sympatycznego Papagena, ale barwa
jego nie podoba się ani trochę (rzadko to mi się zdarza z barytonami). I tak to
„Flet” okazał się niezbyt czarodziejskim.
poniedziałek, 8 kwietnia 2013
Pożytki z handlu zagranicznego - "Sadko"
W ramach
poszerzania horyzontów i poznawania dzieł w Polsce właściwie niewystawianych
zdecydowałam się obejrzeć 20-letnią już produkcję Teatru Maryjskiego – „Sadko”
Rimskiego-Korsakowa. Spektakl tak sędziwy, bo nawet w Rosji niezbyt często ta
„opera o pożytkach z handlu zagranicznego” trafia na scenę . Przyjaźnie uszczypliwy termin
zapożyczony od Piotra Kamińskiego to prawda, ale nie całkowita. Bo libretto,
oparte na tradycyjnej opowieści o czynach dwunastowiecznego barda zawiera także
mnóstwo elementów baśniowych, z najważniejszym w postaci pobytu bohatera w
podwodnym królestwie i małżeństwem z córką Króla Oceanów. Taki mariaż nie mógł
się utrzymać (zwłaszcza, że był … bigamiczny, bo Sadko miał na lądzie wierną
małżonkę) i w finale wodna królewna zamieniła się w rzekę, która umożliwi
rodzinnemu miastu męża , Nowogrodowi transport towarów. Muzykę napisał Rimski-
Korsakow bardzo piękną, niezmiernie melodyjną i utrzymaną w klimacie rosyjskich
pieśni ludowych . Zwłaszcza słuchając chórów , bardzo tutaj licznych miałam
wrażenie, że przecież doskonale to znam. Poza dużą ilością scen zbiorowych
cechę charakterystyczną tej opery stanowi niemal całkowity brak recytatywów. A
sama produkcja? Okazała się tradycyjna w stopniu, który nawet w 1993 roku
musiał być pewnego rodzaju demonstracją. Dziś zapewne rzecz całą na przykład Dymitr Czerniakow załatwiłby bardzo prosto sadzając bohaterów
przy stole w pomieszczeniu możliwie ciasnym i nieefektownym. Ale już wtedy, gdy
o regietheatrze w Petersburgu jeszcze nie słyszano malowane morze i niebo,
plastykowe łabądki i kostiumy (zwłaszcza
u Gości) jak z dziecięcych rysunków miały specyficzny wdzięk ramoty. Efekt ten,
zapewne pożądany, został osiągnięty sporym kosztem , bo produkcja to niebywale
wystawna i kolorowa. I doprawdy nie wiem, czy jestem już tak zepsuta latami
obcowania z regietheatrem, że nie potrafię się z czystą radością zatopić w
czymś do tego stopnia archaicznym. Przecież na przykład „The Enchanted Island”
w Met także wystawiono środkami tradycyjnymi (wyjąwszy nienamolne projekcje
wideo) , ale tam nad sceną nie unosiły się stada moli. Na domiar złego aktorstwo w „Sadko” też trąci
nie tyle myszką, co olbrzymią myszą – wystarczy popatrzeć na postaci udające
muzyków, brr. Dlaczego mimo wszystko szczerze ten spektakl polecam? Przede wszystkim ze względu na wspaniałą,
znakomicie wykonana muzykę. Gergiev, za którym nie przepadam tu, na własnym
terytorium sprawdza się idealnie , pod jego ręką orkiestra gra jak natchniona.
A śpiewacy? Trudno by znaleźć dorównujący im zestaw – piękne głosy , świetnie
prowadzone , wyczucie stylu i słyszalna radość śpiewania. Poza Vladimirem
Galuzinem – Sadko , Marianną Tarasową – Lubawa i Łarissą Diadkową - Nieżata wyróżniłabym dwóch
(z trzech) protagonistów najważniejszego , czwartego obrazu opery : Bułata
Minjelkiewa – Wiking i Aleksandra Gergałowa – Gość Wenecki. Ten ostatni miał zresztą do wykonania
najbardziej przebojowy i często przez rosyjskich barytonów nagrywany numer –
pieśń Gościa Weneckiego, którą polscy melomani mogą pamiętać ze świetnego nagrania
Mariusza Kwietnia (na płycie „Slavic Heroes" nominowanej do International Opera
Award). Poza zaś walorami czysto dźwiękowymi, pewnie niektórym ta ostentacyjnie
teatralna i niezmiernie barwna produkcja ma szansę się spodobać.
piątek, 5 kwietnia 2013
Bel raggio
Druga płyta
Aleksandry Kurzak dla firmy Decca ma być jej swoistym pożegnaniem z repertuarem
od którego powoli odchodzi. Głos dojrzał, rozwinął się, pociemniał i za chwilę
Rossini będzie już dla niej przeszłością.
Dopóki jednak karkołomne popisy
koloraturowe są jeszcze w zakresie jej możliwości (choć pewne trudności już
słychać) Kurzak zafundowała sobie i nam „radość rozstania” (pamiętacie cudowną
piosenkę Starszych Panów?). Miałam ze
słuchania sporo frajdy, mimo, iż początek lekko mnie zaniepokoił. „Bel raggio
lusinghier” pamiętam w wykonaniu
Caballe, Ricciarelli, Anderson i wszystkie one zostawiły mi znakomite
wspomnienia. Kurzak jest , jak mi się wydaje nieco jeszcze do tej roli za
młoda, jej Semiramida brzmi momentami za ostro, odrobinę poskrzypuje. Za to Matilda
z włoskiej wersji „Wilhelma Tella” to już był dla moich uszu sam miód ,
zwłaszcza piękne piana wykonane zaokrąglonym, aksamitnym głosem. To samo można
powiedzieć o bohaterkach „Tancreda”, „Oblężenia Koryntu” (mój ulubiony „numer”
na tym krążku) czy „Elżbiety, królowej Anglii”. Jedyne odległe polonicum
(trzeba się było sporo naszukać, żeby w twórczości Rossiniego takie znaleźć)
czyli „Zygmunt” nie robi szczególnego wrażenia, co zupełnie nie jest winą
śpiewaczki – to po prostu niezbyt udane dzieło. Matylda di Shabran, która była
pierwszym właściwie wielkim międzynarodowym sukcesem Kurzak i startem do
światowej kariery stanowi doskonałe świadectwo jej oddalania się od tego typu
repertuaru – koloratury nie są już tak precyzyjne a dźwięk nabiera momentami
nadto kanciastego brzmienia. Za to Rosina nadal odpowiada temperamentowi
komediowemu gwiazdy – słuchając jej w duecie z Figarem oczyma duszy doskonale
widzi się tę sprytną bestyjkę. Szkoda tylko, że Artur Ruciński jest tak
niedobrym Figarem , z ciężką , nieakceptowalną koloraturą. Doskonale rozumiem
chęć zaproszenia naszego barytona (widniejące na okładce określenie basbaryton
wydaje mi się mocno na wyrost), ale ta akurat rola zupełnie mu nie leży. Jego
udział w „Turku we Włoszech” jest czysto symboliczny, ale smaczny. Fiorilla to znów jedna z koronnych partii
Kurzak i jej fragment doskonale zamyka tę , mimo pewnych zastrzeżeń udaną
płytę. Udaną także dzięki towarzyszącej solistce orkiestrze – Sinfonia Varsovia
pod batutą Pier Giorgio Morandiego gra
lekko i potoczyście .
Na
marginesie: ciekawi mnie jak też Decca zdoła utrzymać promienne tytuły płyt
swej wiodącej sopranistki – jej obecne role : Lucia, Violetta czy Marguerite
(w bliskich planach) do
najradośniejszych nie należą.
wtorek, 2 kwietnia 2013
"Turandot" u siebie, "Turandot" w Metropolis
Moda na wystawianie oper w autentycznych
lokalizacjach zaczęła się od „Toski", której „prawdziwość” posunięto do
absurdu, każąc Placidowi Domingo i Catherine Malfitano śpiewać o czwartej rano,
a widzom wstać o tej porze. Potem była „Aida” pod piramidami, „Traviata” w
Paryżu , ostatnio zaś „Rigoletto” w Mantui. „Turandot” zrobiono w 1998 roku (
zarejestrowano później) inscenizację
powierzając Zhangowi Yimou. Ogląda się to bardzo dobrze, ale z ambiwalentnymi
uczuciami – bo z jednej strony Zakazane Miasto jest scenerią bajkową, ale z
drugiej opera to świat ostentacyjnie wręcz umowny i realne otoczenie wcale jej nie pomaga. Zwłaszcza, że
poza historycznymi budynkami mamy tu
jeżdżące pawiloniki-dekoracje, co daje dziwaczną mieszankę fikcji z
autentykiem. Europejscy wykonawcy ucharakteryzowani na Chińczyków wśród
rodowitych mieszkańców Państwa Środka (tancerze, część chóru, statyści)
wyglądają idiotycznie! Te wątpliwości dopadały mnie podczas oglądania dość
często. Trzeba jednak przyznać, że kto jak kto, ale Zhang potrafi operować tłumem i robi to naprawdę
świetnie a jego upodobanie do scenograficznego przepychu tu akurat jest
całkowicie na miejscu ( no i te niesamowite kostiumy).Mam wrażenie, że doświadczenie
z „Turandot” Zhang wykorzystał przy kręceniu „Cesarzowej” – ów film zawsze wydawał mi się operą bez śpiewu. Z
solistami było trochę kłopotów. Giovanna
Casolla - Turandot śpiewała dobrze, choć
jej wiek i powierzchowność w żadnym razie nie uzasadniały seksualnego szału
Calafa. Sergiej Larin dysponował (zmarł przedwcześnie w 2008) przyzwoitym
głosem używanym w miarę sensownie, ale niestety jego aktorstwo nie istniało a
rzeźby w otoczeniu miały znacznie więcej wyrazu niż on. Na tym tle znakomicie
pod każdym względem wypadła Barbara Frittoli – ładny sopran, wówczas jeszcze
liryczny, odpowiednia powierzchowność, właściwa interpretacja. Podobali mi się
też Ping, Pang i Pong. Carlo Colombara
jako Timur został groteskowo ucharakteryzowany na starca, co w niczym nie
pomogło – i tak nie wyglądał na ojca Larina a brzmiał tak sobie. Zubin Mehta
jest dyrygentem wyjątkowo przewidywalnym -
w muzyce włoskiej zazwyczaj prowadzi orkiestrę precyzyjnie , acz bez
fajerwerków i tak było tym razem.
Spektakl
Davida Pountneya z Salzburga zadziwił mnie i pozostawił pełną ambiwalentnych
uczuć. Nie spodziewałam się ujrzeć Metropolis 2, chociaż niewątpliwie ma to
swoją wewnętrzną logikę. Cesarz i jego herold są tu tylko wielkimi marionetami
składanymi zresztą na naszych oczach , co robi dość makabryczne wrażenie.
Podobnie jak tercet cesarskich ministrów poruszający się mechanicznym krokiem i
zamiast rąk mający a to obcęgi, a to korkociąg. Poza nimi scenę zaludnia
(chociaż może to nie jest akurat właściwe słowo) tłum podobnie skonstruowanych
postaci. Turandot śpiewa swoją morderczą arię stojąc na wysokości drugiego
piętra na malutkiej platformie, tak, aby było widać tylko okrywający ją złoty
płaszcz kosmicznej długości. W tych warunkach nie dziwota, że Gabriele Schnaut
brzmiała dość krzykliwie: też bym krzyczała , ze strachu. Po odgadnięciu przez
Calafa ostatniej zagadki platforma zjeżdża w dół by zrównać boską księżniczkę z
innymi ludźmi. Dość wytarta metafora (cały ten spektakl, aczkolwiek efektowny
wydaje się taką być) Po śmierci Liu
(która popełnia samobójstwo rękami rywalki) na scenie pozostają jej zwłoki,
które w czasie duetu Turandot obmywa. W takich okolicznościach nagłe
przebudzenie jej uczuciowości i seksualności staje się okrutną perwersją,
chociaż reżyserowi chyba nie o to chodziło. W finale mamy tłum już normalnie
wyglądających ludzi ustawionych w pary,
przytulających się romantycznie i czule – a na ich czele Calafa i
Turandot (nastepna klisza) . Od strony wykonawczej mam poważne
zastrzeżenia nie tylko do Schnaut. Botha ma posturę Pavarottiego i matowy,
brzydko brzmiący głos a na dodatek zdecydowanie nie był w formie. Taki Calaf
nie rozgrzałby serca i ciała! Cristina Gallardo-Domas śpiewała poprawnie, jest
też dobrą aktorką, ale jej wibrato trochę przeszkadza. Gergiev jak to on –
próbuje być równie skutecznym dyktatorem jak Karajan, ale niestety, nie ma
nawet połowy talentu i specyficznej charyzmy starego satrapy. W związku z tym
prowadzi orkiestrę przede wszystkim głośno, momentami wręcz hałaśliwie gubiąc
wszelki detal. Tradycyjnie wykonywaną w niedokończonym przez Pucciniego
fragmencie muzykę Franco Alfano
zastąpiono nowo napisaną przez Luciano Berio. Nie mnie oceniać czy lepsza, ale
chyba wolałam Alfano.
Subskrybuj:
Posty (Atom)