piątek, 30 listopada 2012

Zapomnieć o Shakespearze


Zabierałam się do tej płyty z daleko posuniętą ostrożnością, podejrzewając kolejną nudną francuską operę, a tu…niespodzianka. Thomas wyraźnie więcej zawdzięcza Verdiemu niż ojczystej grand opera. Muzyka nie jest może szczególnie wyrafinowana, ale potoczysta, melodyjna i efektywna dramaturgicznie. Wystarczy zapomnieć o Shakespearze i rzecz może się szczerze podobać, zwłaszcza , jeżeli została porządnie, bez dziwaczenia wystawiona. A takim przypadkiem się zetknęłam. Produkcja z 2003 , z barcelońskiego Liceu jest prosta, zrobiona z poszanowaniem tekstu . Dzieje się „w Danii czyli nigdzie”, bo scenografia i kostiumy są czasowo-przestrzenną mieszanką, co w tym akurat przypadku ma sens. Na scenie przestrzeń organizują przesuwane moduły murów z ceglaną podmurówką i ścianami przecieranymi w rdzawe plamy, które mają kojarzyć się z krwią. Mebli bardzo niewiele – długi stól w akcie drugim, sofa w czwartym i to właściwie wszystko. Akcję przeprowadzono sprawnie i również w pełnej zgodzie z muzyką, co w czasach dyktatury reżyserskiej wcale oczywistości nie stanowi. Śpiewacy w pełni udźwignęli ciężar swoich ról, zarówno pod względem wokalnym jak aktorskim. Fenomenalna okazała się Natalie Dessay jako Ofelia i choć głos, jakim dysponuje nigdy do moich ulubionych nie należał muszę jej oddać, co cesarskie. Za wspaniałą precyzją dźwiękową poszła kreacja aktorska takiej klasy (myślę głównie o scenie szaleństwa) jaką nieczęsto widuje się w teatrze dramatycznym  (kilka Ofelii w życiu widziałam, wiem co mówię). Na jej tle Simon Keenlyside jako Hamlet nie mógł szczególnie zabłysnąć, ale jego interpretacji trudno cokolwiek zarzucić. Jego głos nie powala urodą , ale Keenlyside potrafi nim operować w sposób bardzo zniuansowany. Jest też dobrym aktorem więc hamletowskie dylematy zaprezentował wyraziście. Beatrice Uria-Monzon została potraktowana przedziwną charakteryzacją , która po trosze już określała postać (Gertruda nosiła się w stylu elżbietańskim: peruka na wygolonej do połowy głowie).Ona jedyna wśród trójki protagonistów ma bogaty, piękny głos  a jej bohaterka okazała się kobietą zaskakująco miękką i nieco bezwolną. Znając jednak umiejętności Monzon można być pewnym, że to wynik ustawienia jej przez reżysera, które zresztą miało rację bytu. Z pozostałych wykonawców (wszyscy, włącznie z chórem byli bardzo dobrzy) szczególnie podobał mi się duet grabarzy: przede wszystkim bas   , ale także tenor. Trudno ocenić pracę dyrygenta (Bertrand de Billy) przy dziele, które słyszy się pierwszy raz, więc w tym względzie pozostanę nieświadoma – dla mnie muzyka brzmiała jednak  świetnie. 

środa, 21 listopada 2012

Królewskie rywalki



„Maria Stuarda” to jedna oper , które Donizetti poświęcił królowym z rodu Tudorów (pozostałe 2 to oczywiście „Anna Bolena” i „Roberto Devereux”). Nie stanowią cyklu, ale są podobnie skonstruowane i wszystkie zawierają po 2 wspaniałe role żeńskie. Mężczyźni są w nich znacznie mniej ważni, jakkolwiek w każdej plącze się tenor, bo jakiś amant być musi. Chociażby po to, aby królowa Elżbieta miała o kogo być zazdrosną („Maria” i „Roberto”) lub by król miał pretekst do usunięcia niekochanej żony („Anna”). „Stuarda” wykonywana jest chyba najrzadziej, chociaż  obecnie  notuje wyraźny renesans.  Właśnie trafiła w moje ręce płyta ze spektaklem, który zarejestrowano w 2007, w La Scali. To nie był najlepszy okres tego teatru, który stracił już dawno pozycję najlepszej i najszacowniejszej sceny operowej na świecie ( dziś, nie bez powodzenia stara się powrócić do ekstraklasy)  i stal się tylko najważniejszym lokalnie. A  Italia także przestała się już cieszyć opinia operowej potęgi. Trzeba jednak przyznać, że ten spektakl mógłby bez wstydu zostać pokazany w MET czy Covent Garden, a został przygotowany wyłącznie włoskimi siłami.
Akt pierwszy rozpoczyna się na dworze Elżbiety I, ale my widzimy wnętrze złożone z kilku podestów i rzędów schodów, za to otoczone kratami  - Anglia jest więzieniem , jak powiedziałby Shakespeare. W tym wrogim, ascetycznym i współczesnym otoczeniu pojawiają się postacie ubrane w kostiumy stylizowane, ale również z bieżącymi nawiązaniami (wątpię , by dworzanie królowej nosili skórzane stroje a ona sama spodnie).Samą akcję Pier Luigi Pizzi przeprowadził logicznie i bez zbędnych udziwnień. Miał do dyspozycji Annę Caterinę Antonacci, która uwielbia role wyraziste , z dużym ładunkiem dramatycznej ekspresji i takie gra doskonale. Jej Elżbieta była władcza,  wściekle zazdrosna i mściwa. Śpiewała bardzo dobrze, chociaż jak już w tym blogu wspominałam jej głos do moich ulubionych nie należy. Poza tym , to dla Marii Donizetti przewidział najpiękniejszą muzykę i Mariella Devia w pełni to wykorzystała. Najlepsze wrażenie zrobiła na mnie we fragmentach lirycznych, kiedy mogła zaprezentować znakomite piana, ale i mocniejsze fragmenty roli brzmiały odpowiednio dramatycznie.  Devia nie jest ani tak wytrawną aktorką, ani tak efektowną kobietą jak Antonacci, ale na finałowy triumf całkowicie sobie zasłużyła. Z panów najlepiej zaprezentował się tenor Francesco Meli, obdarzony głosem dość jasnym, ale zaskakująco ciepłym . Meli nie ma aparycji młodzieżowego idola, ale jego sympatyczna osobowość i młody wiek ( każda z  partnerek mogłaby być jego matką) uwiarygodniły miłosną fiksację królowych.  Simone Alberghini mnie w roli Talbota nie zachwycił , głos, choć atrakcyjny wibrował niebezpiecznie na granicy nieprzyjemnego drżenia. Dyrygent Antonio Fogliani albo miał za mało prób ze swymi śpiewakami, albo nie potrafił się z nimi dogadać. Nigdy nie widziałam tylu spłoszonych spojrzeń w stronę maestra ze strony wszystkich protagonistów , co tutaj. Nie znam „Stuardy” na tyle dobrze , żeby oceniać bardziej szczegółowo, ale  momentami między sceną a kanałem pełnej synchronizacji zdecydowanie nie było.  

poniedziałek, 19 listopada 2012

Uria-Monzon, Carmen niespodziewanie doskonała


Nie będę sobie zawracać głowy wstępem, bo każdy z nas zna najpopularniejszą operę świata prawie (albo i nie prawie) na pamięć.Barceloński Teatro Liceu wystawił ją współcześnie, co oznacza zazwyczaj odarcie jej ze wszystkich elementów pseudohiszpańskich, ale także z wszelkiego romantyzmu. Ta wersja Calixto Bieito jest tego podręcznikowym przykładem. Nie ma co przytaczać szczegółów , choć oczywiście znalazły się tu fragmenty służące wyłącznie „pour épater les bourgeois” jako to nagi toreador ćwiczący najwyraźniej przed pójściem do pracy i z dumą prezentujący nieskazitelne ciało (grający go tancerz ma się czym pochwalić pod każdym względem).Także ostentacyjnie brzydkie kostiumy i tanie chwyty typu olbrzymi byk z papier-mache czy  habanera wykonywana częściowo w budce telefonicznej należą do kanonu tego typu produkcji. Zazwyczaj  omijam je starannie, ale tu moją uwagę przykuła i zatrzymała Beatrice Uria Monzon, świetna Carmen pomimo teoretycznego braku warunków fizycznych. Jest zdecydowanie dojrzała i niekoniecznie urodziwa (choć figura znakomita), ale dramatycznie wyjątkowo efektywna i skutkiem tego całkowicie wiarygodna jako uwodzicielka. Ma jakiś rodzaj scenicznej charyzmy, która powoduje, że chce się na nią patrzeć. Słuchać też, bo głosowo z kolei warunki posiada wszelakie: mocny, mięsisty, bogaty w barwie i ruchliwy mezzosopran. Jej Jose, Roberto Alagna ma pecha, bo porównanie z Kaufmannem w tej roli nikomu nie wyszłoby na zdrowie. Tu Alagna śpiewał ładnym, niewymęczonym (jak mu się zdarza coraz częściej, niestety), jasnym tenorem , grał również zdecydowanie dobrze. Był może nieco… zbyt sympatyczny, co powodowało zasadniczą trudność uwierzenia w jego morderczy szał ,ale i tak – brawo. Marina Popłavska – OK., ale ja mam już jej dość. Jak na śpiewaczkę tak bezwyrazową jak ona, karierę zrobiła oszałamiającą, jest wszędzie. Erwin Schrott stworzył bardzo dobrą rolę jako Escamillo, ale jego kuplety to był zdecydowany niewypał wokalny. Wyblakły, wyszarzały głos momentami miał poważny problem z przebiciem się przez orkiestrę. Potem , w duecie  z Jose, a zwłaszcza w króciutkim z Carmen sprawował się dużo lepiej (jak na tak niepokaźny rozmiar tego ostatniego  Monzon i Schrottowi udała się rzecz dość niezwykła: stworzyli atmosferę prawdziwej, delikatnej intymności między Carmen i Escamillem).  No i oczy można było napaść, bo Schrott wyglądał tu fantastycznie.


sobota, 17 listopada 2012

Tajemnica trzech kart


 „Dama pikowa”, chociaż oparta na tekście Aleksandra Puszkina podobnie jak „Eugeniusz Oniegin” bardzo się od najpopularniejszej opery Czajkowskiego różni klimatem. Zamiast prostej opowieści mamy obsesje, paroksyzmy, wizje i wreszcie ducha. W warstwie czysto muzycznej pokrewieństwa są już bardziej wyraźne, zwłaszcza w nieomylnie słowiańskiej melodyjności, tak różnej od włoskiej czy niemieckiej (z wyłączeniem części aktu drugiego, zawierającej fragmenty czysto mozartowskiej proweniencji). W każdym razie dobrze wykonana „Dama” może odbiorcy przynieść masę satysfakcji. Moje pierwsze z nią zetknięcie miało miejsce już tak dawno, że wstyd wspominać i zupełnie nie pamiętam , kto i jak wtedy śpiewał. Pamiętam za to, że dzieło wywarło na wczesnonastoletnim dziewczęciu wielkie wrażenie i – jak się właśnie okazało – wywiera je nadal. Produkcja Elijaha Moshinsky’ego  pochodzi z roku 1995, ale na DVD zarejestrowano ją 4 lata później, zapewne ze względu na optymalny zestaw gwiazd, który udało się do niej pozyskać, Sama inscenizacja jest dość konwencjonalna , ze sprawnie i z sensem przeprowadzoną akcją. Scena jest tu ujęta w ukośne ramy, które oświetlane pod koniec każdego aktu być może  mają nam przypominać, że  patrzymy na tableau, a „życie jest gdzie indziej” ( w tym wypadku w muzyce). Tym bardziej, że panie i panowie noszą  wielkie, niemal karykaturalne pudrowane peruki, zgodne  z czasem akcji (panowanie Katarzyny II, czyli koniec wieku 18), ale nadające wszystkim rys groteskowy. Właściwie prawie wszystkim, bo Herman jej  nie nosi. Człowiek ogarnięty obsesją tak silną jest bowiem uciekinierem ze świata konwencji jako ktoś, kto swój cel stawia ponad ludzkie zasady.  Dla Hermana samo poznanie tajemnicy trzech kart  i materialne korzyści mające z niego wynikać są równoważne. Herman to rola niezwykle trudna, wymaga świetnego aktorstwa, a przy  takim bohaterze łatwo przeszarżować. Wymaga też znakomitego opanowania głosu, i to we wszystkich tenorowych rejestrach. Placido Domingo nie był oczywistym kandydatem do tej partii: głos  i owszem, ale o nietypowej dla opery rosyjskiej barwie, interpretacja też, ale tu z kolei skłonność do przerysowań, które mogłyby Hermana ośmieszyć. No i ten język…A tu zaskoczenie: po pierwsze – Domingo posługuje się całkiem dobrym rosyjskim. Poza tym naprawdę świetnie przekazuje rozedrganie nieszczęśnika i jego stopniowe pogrążanie się w obsesji. 13 lat temu maestro był jeszcze tylko tenorem, nie zaś „tenorem, który stracił góry, czytaj: barytonem”. I to jakim! Wszyscy wiemy, jak brzmiał w pełni sił wokalnych. Tutaj można też go pochwalić za wyczucie stylu – to nie jest żaden „hispano-Czajkowski”. Galina Gorchakova nie zrobiła na mnie tak wielkiego wrażenia jak przy okazji „Ognistego anioła”. Niby wszystko OK., ale czegoś brak. Może tej niezwykłej samokontroli, która w tamtej operze nie pozwoliła jej ani na sekundę osunąć się w szpony konwencji. Dimitrij Hvorostovsky jako Książe Jelecki ma do zaśpiewania niewiele ponad swoją arię, ale cóż to za aria! Muszę przyznać, że zawsze dziwiłam się Lizie, że, po jej usłyszeniu nie przestaje ślęczeć nad Hermanem i nie wychodzi spokojnie za księcia. No ale wtedy nie byłoby dramatu.  Ja w każdym razie, gdyby Hvorostovsky tak mi ją zaśpiewał ani sekundy nie tkwiłabym przy biednym furiacie. Olga Borodina, wówczas na początku swej amerykańskiej kariery zachwyciła mnie bez reszty – piękny, jeszcze nie za ciężki mezzosopran, cudowne prowadzenie frazy – delicje. I jaka ponętna z niej była Paulina! Partia Hrabiny zwykle wykonywana jest przez przez wielce zasłużone gwiazdy, które lepiej lub gorzej próbują przywołać wspomnienia scenicznej chwały. 71-letniej Elizabeth Soderstrom niestety się nie udało: interpretowała bez zarzutu,ale głosu już nie miała. Nie ma co rozwodzić się nad klasą czystko muzyczną tej „Damy” : orkiestra MET w kanale i Valery Gergiev za pulpitem dają w wypadku Czajkowskiego jakość najwyższą i tak też się stało tym razem.

niedziela, 11 listopada 2012

Śpiewacy prowincjonalni?



W wielu recenzjach zetknęłam się z poręcznym porównaniem (oczywiście pejoratywnym) do prowincjonalnych teatrów włoskich. Z ciekawości postanowiłam sprawdzić jak wygląda współcześnie spektakl w jednym z nich i obejrzałam „Luisę Miller”  zarejestrowaną w Teatro Verdi w Sassari. Produkcja okazała się krzepiąco staromodna i nieszczególnie inspirująca , ale „Luisa” (której libretto opiera się na schillerowskiej „Intrydze i miłości) należy do tych oper, które ciężko poddają się transformacjom. Może dlatego specjaliści od regietheatru tak rzadko porywają się na tego typu dzieła. Bo i cóż można by  tu wymyślić ? Wbić bohaterów w korporacyjne mundurki i posadzić wokół stołu konferencyjnego? W Sassari oszczędzono nam pomysłów tego rodzaju, Marco Spada ograniczył się chyba do ustawienia sytuacji scenicznych wyraz emocjonalny pozostawiając swoim  śpiewakom. Z różnym skutkiem, o czym dalej. Na scenografię nie wydano zbyt dużo, redukując ją do kilku przesuwanych ścian  i niezbędnych rekwizytów. Kostiumy za to są niezwykle bogate, i zgodne z epoką. W roli tytułowej wystąpiła Rachele Stanisci, która najwyraźniej ma temperament dramatyczny i nie poradziła sobie z pierwszą sceną opery zawierającą arię i duet z Rodolphem. Tu muzyka domaga się głosu lekkiego, i świetlistego  a także pogodnego nastroju, którego nie mącą narzekania Millera. Stanisci próbuje to osiągnąć całkowicie bez powodzenia, głos brzmi ciężko, skrzypliwie (żeby nie powiedzieć skrzekliwie) , to niewinne dziewczę brzmi jak zbolała matrona. Na szczęście im dalej, tym lepiej. W akcie drugim i trzecim Stanisci  jest już najwyraźniej na własnym terytorium i jako heroina dramatyczna sprawdza się znacznie efektywniej. Prezentuje też przyzwoite aktorstwo. Nie da się tego samego powiedzieć o Antonio De Gobi (hrabia Walter) który nie tylko jest straszliwie konwencjonalny, ale też śpiewa brzydkim, matowym głosem o dziwacznej wibracji Drugi bas, Taihwan Park (Wurm), jeśli pominąć  miny jak z latynoskiej telenoweli sprawia się całkiem dobrze, ma, ładny, bogaty w barwie głos i wie , na czym polega verdiowski styl. Sarah Maria Punga ubawiła mnie serdecznie, co w partii Frederiki komplementu nie stanowi. Jeśli ktoś chciałby zobaczyć, jak przedwojenna podkuchenna mogłaby sobie wyobrażać jaśnie panią to tu miałby ilustrację idealną. Głosowo Punga nie zawiodła ani nie zachwyciła.Miller – Alberto Gazale po suchym początku rozśpiewał się i jego ciepły baryton zabrzmiał naprawdę dobrze. Tyle, że warto byłoby zwrócić mu uwagę najstaranniejsze wykańczanie frazy, bo ma z tym pewne kłopoty. Poza tym, jeśli już w scenie początkowej markuje grę na skrzypcach , powinien to robić choć troszkę wiarygodniej. I tu drobna uwaga natury estetycznej : obaj zaborczy ojcowie zostali w tym spektaklu  zagrani przez wyjątkowo przystojnych mężczyzn, co dla oka jest miłe, ale dla dramaturgii niekonieczne, a wręcz zbędne. Na koniec Rodopho – Francesco Demuro. Znam go doskonale ze sceny TWON, ale ta „Luisa” została zarejestrowana dosłownie klika dni po jego scenicznym debiucie ( w tej samej roli) i w związku z tym stanowi ciekawostkę. 29-letni tenor, troszkę wówczas nieporadny aktorsko zapowiadał się już nieźle. To nie jest mój ulubiony typ głosu (jasny, liryczny, z nadziejami na rozszerzenie w późniejszych czasach) - wolę brzmienie nieco ciemniejsze i bardziej nasycone -  ale w swojej klasie bardzo obiecujący. Jako nieszczęsny amant wykazywał pewne kłopoty z górą skali, ale ogólnie wypadł bardzo dobrze. Dziś, po 5 latach ma już za sobą debiuty w Wiener Staatsoper, La Scali i Covent Garden, zaś przed sobą dalsze w nich występy. W  MET pojawi się po raz pierwszy jako Alfredo. Jako, że często współpracuje z Aleksandrą Kurzak (ostatnio we wrześniu w San Francisco on był Księciem, ona Gildą) w Warszawie widujemy go dosyć regularnie. Najbliższa okazja w Sylwestra.  I jeszcze jedna smętna refleksja. Zazdrość jest uczuciem mało chwalebnym, ale trudno – zazdroszczę  Sassari orkiestry. Nie wiem , czy jest tak dobra zawsze, czy tylko pod ręką Carlo Montanaro. Jeśli chodzi o ten drugi przypadek, to nadzieja jeszcze nie umarła – od tego sezonu maestro jest szefem muzycznym w TWON. Tylko bywa u nas niezmiernie rzadko… 

czwartek, 8 listopada 2012

"Verdi" by Villazon


W dobie globalnej wioski, powszechnej dostępności spektakli operowych na DVD , w TV oraz Internecie CD  recitalowe zyskały na znaczeniu.  Często nie są już tylko typowym potpourri   mającym stanowić świadectwo aktualnych możliwości artysty, dziś bywają  projektami. Co oznacza jakąś myśl przewodnią (mniej lub bardziej naciąganą), często wyrafinowaną oprawę plastyczną, a także solidną kampanię reklamową. Kampanie owe bywają wysoce denerwujące i namolne, co nie zmienia faktu, że koniec końców słuchacz zostaje sam na sam z płytą i głosem na niej utrwalonym. A recital jest formą bardzo trudną – w krótkim fragmencie trzeba zarysować postać, która w normalnym spektaklu rozwija się i ma czas zaprezentować różne stany ducha. Poza tym obnaża bezlitośnie formę, w jakiej ten głos się obecnie znajduje oraz ewentualne braki techniczne. Oczywiście, inżynierowie dźwięku mają możliwości skorygowania wielu błędów, ale trzeba też wziąć pod uwagę, że odbiorca o tym doskonale wie i dlatego oczekuje perfekcji. Czy oczekiwałam jej włączając najnowszą płytę Rolando Villazona za tytułowaną prosto i konkretnie „Verdi”? Może podświadomie trochę tak, chociaż znam przecież koleje losu Villazona  wiem , że nie jest łatwo powrócić po tak poważnych problemach zdrowotnych. Biorąc pod uwagę bieżący repertuar, który wykonuje zdziwiłam się nieco, że na płytę wybrał akurat Verdiego – okrągła rocznica nie może przecież być jedynym powodem. Niestety, mimo całej życzliwości jaką mam dla Rolando Villazona nie mogę tego CD zaliczyć do jego sukcesów, i to zarówno pod względem czystko wokalnym , jak i wyrazowym. Zawsze lubiłam ciemną , barytonową barwę jego głosu, niezbyt częstą u tenora lirycznego. Wydawało mi się też, że śpiewak wyciągnął wnioski ze swych złych przygód i długiej absencji ( do tej optymistycznej konstatacji doprowadziła mnie  radykalna zmiana repertuaru i jej pozytywne rezultaty). Rzeczywiście. Wydawało się.  Villazon śpiewa tu ściśniętym gardłem, górne dźwięki sprawiają mu wyraźną trudność, a jeśli już są, nie brzmią zbyt imponująco. A co jak co, ale pozornie łatwa ( niektórzy twierdzą, że prymitywna) piosenka Księcia Mantui „La donna e mobile” swobodnej góry i blasku wymaga bezwzględnie. Nie jest to jedyny przebój na tej płycie (przemieszane są utwory bardzo i mniej znane), ale zdecydowanie największy. Każdy słyszał go dziesiątkach wykonań i naprawdę, takie jak to zadowoli tylko ortodoksyjnych fanów tego tenora. Przyznam, że jeszcze większy problem miałam ze stroną interpretacyjną - na właściwie całej płycie. Villazon sprawia wrażenie, jakby znajdował się w stanie permanentnej histerii. Nie potrafię zapomnieć o poprzednich wykonawcach tych arii i nie porównywać: ze szlachetnym liryzmem Jose Carrerasa  („Korsarz”), nieskazitelną linią Pavarottiego („Lombardczycy”) i elegancką wyrazistością Placida Dominga , który nie musiał popadać w przydechy, aby przekazać namiętność („Bal maskowy”). Żal tym bardziej, że 3 z „8 Romanze per tenore e orchestra”  także mnie nie przekonały, a nigdy ich nie słyszam i porównania do wielkich poprzedników nie mogły mi zepsuć wrażenia. Całkowitą katastrofą jest „Ingemisco” z „Reqiuem”, bo artysta śpiewa tak, jakby to była opera. Sumując: po wszystkich narzekaniach pora stwierdzić – nie, to nie jest zła płyta. Głos Villazona ,wciąż ciemny i ciepły czasami brzmi pięknie (najlepiej chyba w zamykającym recital fragmencie „Falstaffa”) . Ale wolałabym, by ten jeden z najsympatyczniejszych śpiewaków świata pozostał głównie przy Mozarcie i robił mi takie niespodzianki jak wspaniałe wykonanie partii Don Ottavia. 

wtorek, 6 listopada 2012

"Traviata" paryska


Nie wiem, które miejsce zajmuje „Traviata” w rankingu najczęściej grywanych oper, ale jestem pewna, że jedno z czołowych. Ja też widziałam ją niezliczoną ilość razy w dziesiątkach wersji  : w krynolinie, halce, „małej czerwonej”, ascetyczną i rozpasaną scenograficznie, w salonie, w zamtuzie, w kabarecie. I żadna dotychczas nie wzbudziła mojej reakcji czysto emocjonalnej – nie wzruszałam się i nie ocierałam łezki choć czasem to co widziałam i słyszałam bardzo mi się podobało a widownia wokół mnie (nie wyłączając niektórych panów) chlipała na potęgę. Do teraz. Dopadło wreszcie i mnie, co najdziwniejsze w spektaklu niepozbawionym wad wykonawczych i z Violettą daleką od ideału. A jednak. Reżyserował Christopher Marthaler którego nazwisko   mnie raczej do oglądania dotąd  zniechęcało , jak się okazało tylko częściowo słusznie. Bo rzeczywiście : wszystkie wady regietheatru obecne i widoczne jak na dłoni, jako to nonsensownie brzydka scenografia , paskudne kostiumy , a nade wszystko nałożenie akcji oryginalnej na historię współczesną i znaną powszechnie. W tym wypadku była to epopeja miłosna Edith Piaf i Theo Sarapo. Boję się, że w wykonaniu innym niż to zapisane na płycie spektakl ten może być nie do zniesienia, ale z tymi artystami ma broni się wspaniałą emocjonalną prawdą i temperaturą. Rzecz zaczyna się w… szatni, gdzie wśród ludzi zastygłych w  sztucznych pozach manekinów i dzierżących sztywno w dłoniach numerki  ( towarzystwo uwięzione przez konwencję? ) Alfredo składa Violetcie pierwsze deklaracje miłosne. Ten Alfredo jest chłopcem, nieporadnym i niezręcznym, bezustannie w coś się zaplątuje, oblewa winem siebie i ją, potyka się. Violetta przygląda się z pewnym niedowierzaniem, ale potem jej zainteresowanie i rozczulenie szczerością szczenięcych uczuć rośnie. A Kaufmann… mój Boże, jak on gra! Nawet ja, nastawiona sceptycznie i twardo trzymająca się podłoża uwierzyłam na 2 godziny w tę jego miłość, a potem w rozpacz, zazdrość, ból. Przestały mnie razić dziwne zmiany emisyjne w różnych rejestrach głosu, miałam przed oczami (no dobrze, przed uszami może nie do końca) Alfreda idealnego. A Marthaler nie postawił przed nim łatwego zadania każąc nieszczęśnikowi śpiewać podczas wyczołgiwania się na plecach spod udającego samochodowy podnośnik krzesła, podczas podnoszenia Violetty i wreszcie leżąc na plecach i wisząc głową w dół. Christine Schaefer również znakomicie poradziła sobie aktorsko : to na pewno nie była lala w krynolinie, to był człowiek. Wokalnie Schaefer i Kaufmann zaprezentowali dobry poziom, chociaż od tej strony mogliby znaleźć zwycięskich rywali , co dotyczy zwłaszcza Schaefer.  Produkcję zarejestrowano w Paryżu , w 2007, kiedy Kaufmann powoli żegnał się z Alfredem, a do speców od obsad dotarło wreszcie, że to nie jest tenor liryczny. Jose Van Dam – Germont senior wyglądał ale niestety nie brzmiał. Verdi nigdy nie należał do jego mocnych stron, a czas nie pomógł głosowi -  „trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym”. Sylvain  Cambreling orkiestrę poprowadził fachową ręką, chociaż tempo „Libiamo” było nieco rozwleczone.
I jeszcze w ramach uzupełnienia: autentyczna historia Piaf i Sarapo była bardzo „duszoszczipatielnaja”. Młody, piękny i niemajętny chłopak ożenił się z niemłodą, niepiękną i schorowaną gwiazdą. Szeptano , że dla pieniędzy.  Byli małżeństwem przez rok a po jej śmierci zostały mu tylko długi (nie był ich przyczyną), które usilnie starał się spłacić. Nie zdążył. Zginął w katastrofie lotniczej mając 34 lata.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Iago




Niemal każdy, kto interesuje się operą zna tę produkcję „Otella”. Jest pełnoletnia i już w roku swego powstania – 1994 - nie była szczególnie ekscytująca, ot, kolejna, bardzo tradycyjna i równie porządna co większość innych na tej scenie. Czas nic tu nie zmienił – odbiera się ją dokładnie tak samo, jak na początku. Zdarzało się, że wielcy śpiewacy wypełniali swoją indywidualnością to, co w samej inscenizacji zostało tylko naszkicowane, a zdarzało się głównie wtedy, kiedy tytułową rolę śpiewał Placido Domingo, który swoją pasją potrafił poruszyć zarówno widownię, jak partnerów. On już jednak rozstał się z „Otellem” a my 27 października dostaliśmy operę , która powinna nosić tytuł „Iago”, jak to podobno Verdi planował na początku swej nad nią pracy. Falk Struckmann zdominował spektakl pod każdym względem: wokalnym, aktorskim, osobowościowym. Jego „Credo”  mroziło krew w żyłach ! Nowojorska publiczność, zazwyczaj niezwykle kulturalna i klaszcząca tak, by nie przeszkadzać muzyce tym razem nie zdołała opanować entuzjazmu, i wcale się nie dziwię. Tego wszystkiego dokonał 54-letni, specjalizujący się w rodzimym repertuarze niemiecki bas-baryton, w MET pamiętany jako świetny „Wozzeck”. Ale chyba nikt nie podejrzewał go o tak fantastyczny występ w Verdim. Renee Fleming, która żegna się z partią Desdemony także pozostała w cieniu demonicznego Iagona, choć poza nadmiernym wdzięczeniem się trudno jej coś zarzucić. Głos nie stracił nic ze swego słynnego, kremowego brzmienia, znakomite legato, ładne piana. Zastanowiło mnie tylko nietypowe zachowanie Renee wobec będącej gospodynią tej transmisji Sondry Radvanovsky. Panie chyba się wzajemnie nie cierpią, ale to nie usprawiedliwia demonstracyjnego odwracanie się do koleżanki bokiem i patrzenia gdzieś w siną dal. Świadczy to niestety o tym, że Fleming pretendująca do miana damy jednak nią nie jest… Wracając do spraw zasadniczych – Johann Botha okazał się najbardziej wypranym z emocji Otellem jakiego w życiu słyszałam. Jak wiadomo, ten spektakl był jego pierwszym po rezygnacji z kilku poprzednich, która została wymuszona przez bardzo silne ataki alergii , niepozwalajace mu śpiewać. Istniały poważne obawy, że i tym razem choroba może go powalić, ale po „Esultate” wiadomym już się stało, że to nam nie grozi. Botha ma głos o odpowiednim wolumenie i mocy (z blaskiem już gorzej), ale zwyczajnie jest kiepskim aktorem, co akurat w roli Otella dyskwalifikuje. I nie chodzi wcale o specyficzne warunki fizyczne, siłą rzeczy aktywność sceniczną ograniczające.Chodzi o aktorstwo wokalne. W roli Cassia obsadzono 28-letniego Michaela Fabiano, wschodzącą amerykańską gwiazdę. Dyskusja i zachwyty nad nim na forum Opera L zajęły większość miejsca poświęconego temu spektaklowi. Rzeczywiście, poza tym, że młody i dość przystojny, Fabiano ma bardzo atrakcyjny w barwie i dość mocny jak na tenora lirycznego głos. Role wspomagające zostały wykonane bardzo dobrze ( Emilia – Renee Tatum – świetna). Gorzej z chórem i dyrygentem. Siemion Byczkow nie wydobył z partytury tego co w niej najważniejsze – wspaniałych kontrastów momentów lirycznych i pełnych namiętności. Otwierajaca operę scena burzy , jedna z najefektowniejszych w całej literaturze operowej wypadła dość blado -  za mało dynamiki! Na domiar złego, i tu już winą trzeba obciązyć Elijaha Moshinsky’ego ustawił on chór w sposób bardzo statyczny, podczas, gdy muzyka wymaga ruchu, akcji.  Ogólnie jeśli ten spektakl będzie pamiętany po latach, to wyłącznie dzięki Falkowi Struckmannowi.


niedziela, 4 listopada 2012

Mariusz Kwiecień - Birthday Boy


Mój ulubieniec, Mariusz Kwiecień kończy dziś 40 lat. W tym wieku baryton ma przed sobą sporo więcej, niż za sobą, więc pozwolę sobie powinszować i ”pożyczyć”. Panie Mariuszu, w życiu pozaoperowym , które jest najważniejsze  - samego życia po prostu, bogatego w przyjaznych ludzi  i miłość. Dużo frajdy ze wszystkiego, co ono przynosi! A w pracy - inspirujących partnerów, muzykalnych i kreatywnych reżyserów, wspaniałych dyrygentów i orkiestr, „Króla Rogera” w MET oraz wszędzie, gdzie zechce Pan go śpiewać.Oraz świetnej formy fizycznej  i oby fortuna Panu sprzyjała. A sobie, w imieniu własnym i innych fanów z mojego miasta ( jest nas duuuużo) życzę, żeby śpiewał Pan u nas częściej. Nie jesteśmy Krakowem, ale w Warszawie też bywa miło, chociaż nie wszyscy w to wierzą.

czwartek, 1 listopada 2012

"Lohengrin" wytęskniony



Od lat nie pomnę już ilu szukam swojego „Lohengrina”. Wersji kompletnej, w której to co przed oczami i w uszach zgadzałoby się ze sobą i było nie tylko najwyższej klasy , ale też …moje. Wszystko to dlatego, że „Lohengrin” jest dla mnie utworem wyjątkowym, pokochałam to dzieło od pierwszego z nim kontaktu dawno, dawno temu. Jak dotąd poszukiwania nie zostały uwieńczone sukcesem. I o ile zdarzało mi się słyszeć je doskonale wykonane od strony muzycznej , to żadna produkcja sceniczna nie zaspokoiła mego głodu „Lohengrina” idealnego. Wyrażam się nieco patetycznie, ale w końcu chodzi o Wagnera!  Każdej wizycie w teatrze operowym (niestety bardzo rzadko), każdej nowej płycie DVD towarzyszy nadzieja , że może tym razem. I rozczarowanie , że jednak nie, jakkolwiek interesująco się  zapowiadało. Właśnie mam za sobą kolejne tego typu doświadczenie – spektakl z Opery Paryskiej , z 1996 roku. Oczekiwania miałam może zbyt duże, bo reżyserował mój faworyt Robert Carsen, który później , także w Paryżu wystawił wyjątkową, poetycką „Rusałkę”. Tym razem się nie udało. Od pierwszych taktów wstępu widzimy zastygły w bezruchu lud Brabancji odziany w brudnobure , współczesne , zgrzebne stroje (walonki, kufajki). Król Henryk nosi mundur (nieszczególnie oryginalne) zaś Elsa , jako jedyna jasną sukienkę – ale z narzuconą kurtką. Z tyłu wyświetla się  ponury, wyszarzały krajobraz.  Elsa jest tu źródłem czystości i jasności , w półmroku tylko ją prowadzi złociste, ciepłe światło. Lohengrin nosi średniowieczny kostium z mieczem i przybywa z innego, lepszego świata, który odsłania się nam na chwilę wraz z pierwszym pojawieniem się herosa. Trochę łopatologiczne, prawda ?I tak to się toczy aż do finału, w którym mityczna kraina odsłoni się na kolejny moment i zabierze Lohengrina na zawsze.   Zasada opozycji i nieprzenikalności dwóch światów niewzruszenie rządzi spektaklem.  Lohengrin, który próbuje wieść zwyczajne życie  ponosi niezawinioną porażkę (w drugim akcie i na początku trzeciego jako symbol tej próby  zakłada ślubny  garnitur by w finale powrócić do wizerunku herosa). Słynny marsz weselny towarzyszy tu czynności zaścielania łoża dla nowożeńców, a po śmierci Telramunda pościel zostaje sprzątnięta zaś łoże wyniesione. Element nadziei, symbolizowany przez przywróconego dziedzica Brabancji i jego symboliczny gest zasadzenia dębu nie wydał mi się przekonujący. Wykonawstwo w tej produkcji jest  jak ona sama – w zasadzie dobre, ale jakieś takie blade.  Karita Mattila ma wszelkie dane, aby być fantastyczną Elsą i od strony wokalnej taka właśnie jest. Jej głos, jasny, czysty, o wyraźnie północnym zabarwieniu cudownie się sprawdza w długich, miękkich frazach ( (ktoś nazwał „Lohengrina” wagnerowskim listem miłosnym …do Belliniego – słusznie) . Ale aktorsko Mattila wypada gorzej , bo nie zmienia się ani trochę. Od początku do końca pokazuje ten sam wyraz twarzy naiwnego dziecka zmuszonego mierzyć się z przeznaczeniem. A przecież Elsa ma też swoją mroczną stronę i fakt, że przez moment pozwala jej ( z poduszczenia Ortrud i Telramunda) sobą zawładnąć powoduje finałową katastrofę (przynajmniej w wymiarze osobistym). Gósta Winbergh dysponuje podobnymi zaletami głosowymi co jego partnerka, niestety prezentuje też drewniane aktorstwo . Trudno więc się dopatrzeć między tą parą silnego uczucia i finałowy dramat zostaje osłabiony. Helmut Welker jest bladym pod każdym względem Telramundem, zaś Gwyneth Jones, niegdyś znakomita, czasy świetności wokalnej miała już w tym spektaklu za sobą. Rola Ortrud jest trudna i wyczerpująca, Jones nie sprostała, choć starała się stworzyć mocną kreację aktorską. Jan-Hendrik Rootering nie wyróżnia się niczym szczególnym jako król Henryk ograniczając się do poprawnego śpiewania. Prowadzący orkiestrę James Conlon dostosował się do ogólnego poziomu – w porządku, ale bez większej finezji. Cóż, najwyraźniej mój „Lohengrin” ciągle jeszcze przede mną. Może to będzie ten, którym sezon 2012/2013 otworzy 7 grudnia La Scala. Obsada jak z moich marzeń: Kaufmann, Harteros i Pape. Zobaczymy….