Zabierałam się do tej płyty z daleko posuniętą
ostrożnością, podejrzewając kolejną nudną francuską operę, a tu…niespodzianka.
Thomas wyraźnie więcej zawdzięcza Verdiemu niż ojczystej grand opera. Muzyka
nie jest może szczególnie wyrafinowana, ale potoczysta, melodyjna i efektywna
dramaturgicznie. Wystarczy zapomnieć o Shakespearze i rzecz może się szczerze
podobać, zwłaszcza , jeżeli została porządnie, bez dziwaczenia wystawiona. A
takim przypadkiem się zetknęłam. Produkcja z 2003 , z barcelońskiego Liceu jest
prosta, zrobiona z poszanowaniem tekstu . Dzieje się „w Danii czyli nigdzie”,
bo scenografia i kostiumy są czasowo-przestrzenną mieszanką, co w tym akurat
przypadku ma sens. Na scenie przestrzeń organizują przesuwane moduły murów z
ceglaną podmurówką i ścianami przecieranymi w rdzawe plamy, które mają kojarzyć
się z krwią. Mebli bardzo niewiele – długi stól w akcie drugim, sofa w czwartym
i to właściwie wszystko. Akcję przeprowadzono sprawnie i również w pełnej
zgodzie z muzyką, co w czasach dyktatury reżyserskiej wcale oczywistości nie
stanowi. Śpiewacy w pełni udźwignęli ciężar swoich ról, zarówno pod względem
wokalnym jak aktorskim. Fenomenalna okazała się Natalie Dessay jako Ofelia i
choć głos, jakim dysponuje nigdy do moich ulubionych nie należał muszę jej
oddać, co cesarskie. Za wspaniałą precyzją dźwiękową poszła kreacja aktorska
takiej klasy (myślę głównie o scenie szaleństwa) jaką nieczęsto widuje się w
teatrze dramatycznym (kilka Ofelii w
życiu widziałam, wiem co mówię). Na jej tle Simon Keenlyside jako Hamlet nie
mógł szczególnie zabłysnąć, ale jego interpretacji trudno cokolwiek zarzucić.
Jego głos nie powala urodą , ale Keenlyside potrafi nim operować w sposób
bardzo zniuansowany. Jest też dobrym aktorem więc hamletowskie dylematy
zaprezentował wyraziście. Beatrice Uria-Monzon została potraktowana przedziwną
charakteryzacją , która po trosze już określała postać (Gertruda nosiła się w
stylu elżbietańskim: peruka na wygolonej do połowy głowie).Ona jedyna wśród
trójki protagonistów ma bogaty, piękny głos
a jej bohaterka okazała się kobietą zaskakująco miękką i nieco bezwolną.
Znając jednak umiejętności Monzon można być pewnym, że to wynik ustawienia jej
przez reżysera, które zresztą miało rację bytu. Z pozostałych wykonawców
(wszyscy, włącznie z chórem byli bardzo dobrzy) szczególnie podobał mi się duet
grabarzy: przede wszystkim bas , ale
także tenor. Trudno ocenić pracę dyrygenta (Bertrand de Billy) przy dziele,
które słyszy się pierwszy raz, więc w tym względzie pozostanę nieświadoma – dla
mnie muzyka brzmiała jednak świetnie.
piątek, 30 listopada 2012
środa, 21 listopada 2012
Królewskie rywalki
„Maria Stuarda” to jedna oper , które Donizetti poświęcił
królowym z rodu Tudorów (pozostałe 2 to oczywiście „Anna Bolena” i „Roberto
Devereux”). Nie stanowią cyklu, ale są podobnie skonstruowane i wszystkie
zawierają po 2 wspaniałe role żeńskie. Mężczyźni są w nich znacznie mniej
ważni, jakkolwiek w każdej plącze się tenor, bo jakiś amant być musi. Chociażby
po to, aby królowa Elżbieta miała o kogo być zazdrosną („Maria” i „Roberto”)
lub by król miał pretekst do usunięcia niekochanej żony („Anna”). „Stuarda”
wykonywana jest chyba najrzadziej, chociaż
obecnie notuje wyraźny
renesans. Właśnie trafiła w moje ręce
płyta ze spektaklem, który zarejestrowano w 2007, w La
Scali. To nie był najlepszy okres tego
teatru, który stracił już dawno pozycję najlepszej i najszacowniejszej sceny
operowej na świecie ( dziś, nie bez powodzenia stara się powrócić do
ekstraklasy) i stal się tylko
najważniejszym lokalnie. A Italia także
przestała się już cieszyć opinia operowej potęgi. Trzeba jednak przyznać, że
ten spektakl mógłby bez wstydu zostać pokazany w MET czy Covent Garden, a
został przygotowany wyłącznie włoskimi siłami.
Akt pierwszy rozpoczyna się na dworze Elżbiety I, ale my
widzimy wnętrze złożone z kilku podestów i rzędów schodów, za to otoczone
kratami - Anglia jest więzieniem , jak
powiedziałby Shakespeare. W tym wrogim, ascetycznym i współczesnym otoczeniu
pojawiają się postacie ubrane w kostiumy stylizowane, ale również z bieżącymi
nawiązaniami (wątpię , by dworzanie królowej nosili skórzane stroje a ona sama
spodnie).Samą akcję Pier Luigi Pizzi przeprowadził logicznie i bez zbędnych
udziwnień. Miał do dyspozycji Annę Caterinę Antonacci, która uwielbia role
wyraziste , z dużym ładunkiem dramatycznej ekspresji i takie gra doskonale. Jej
Elżbieta była władcza, wściekle
zazdrosna i mściwa. Śpiewała bardzo dobrze, chociaż jak już w tym blogu
wspominałam jej głos do moich ulubionych nie należy. Poza tym , to dla Marii
Donizetti przewidział najpiękniejszą muzykę i Mariella Devia w pełni to
wykorzystała. Najlepsze wrażenie zrobiła na mnie we fragmentach lirycznych,
kiedy mogła zaprezentować znakomite piana, ale i mocniejsze fragmenty roli
brzmiały odpowiednio dramatycznie. Devia
nie jest ani tak wytrawną aktorką, ani tak efektowną kobietą jak Antonacci, ale
na finałowy triumf całkowicie sobie zasłużyła. Z panów najlepiej zaprezentował
się tenor Francesco Meli, obdarzony głosem dość jasnym, ale zaskakująco ciepłym
. Meli nie ma aparycji młodzieżowego idola, ale jego sympatyczna osobowość i
młody wiek ( każda z partnerek mogłaby
być jego matką) uwiarygodniły miłosną fiksację królowych. Simone Alberghini mnie w roli Talbota nie zachwycił
, głos, choć atrakcyjny wibrował niebezpiecznie na granicy nieprzyjemnego
drżenia. Dyrygent Antonio Fogliani albo miał za mało prób ze swymi śpiewakami,
albo nie potrafił się z nimi dogadać. Nigdy nie widziałam tylu spłoszonych
spojrzeń w stronę maestra ze strony wszystkich protagonistów , co tutaj. Nie
znam „Stuardy” na tyle dobrze , żeby oceniać bardziej szczegółowo, ale momentami między sceną a kanałem pełnej
synchronizacji zdecydowanie nie było.
poniedziałek, 19 listopada 2012
Uria-Monzon, Carmen niespodziewanie doskonała
Nie będę sobie zawracać głowy wstępem, bo każdy z nas zna najpopularniejszą operę świata prawie (albo i nie prawie) na pamięć.Barceloński Teatro Liceu wystawił ją współcześnie, co oznacza zazwyczaj odarcie
jej ze wszystkich elementów pseudohiszpańskich, ale także z wszelkiego
romantyzmu. Ta wersja Calixto Bieito jest tego podręcznikowym przykładem. Nie
ma co przytaczać szczegółów , choć oczywiście znalazły się tu fragmenty służące
wyłącznie „pour épater les bourgeois”
jako to nagi toreador ćwiczący najwyraźniej przed pójściem do pracy i z dumą
prezentujący nieskazitelne ciało (grający go tancerz ma się czym pochwalić pod
każdym względem).Także ostentacyjnie brzydkie kostiumy i tanie chwyty typu olbrzymi byk z papier-mache czy habanera wykonywana częściowo w budce telefonicznej należą do kanonu tego typu produkcji. Zazwyczaj omijam je starannie, ale tu moją uwagę
przykuła i zatrzymała Beatrice Uria Monzon, świetna Carmen pomimo teoretycznego
braku warunków fizycznych. Jest zdecydowanie dojrzała i niekoniecznie urodziwa
(choć figura znakomita), ale dramatycznie wyjątkowo efektywna i skutkiem tego
całkowicie wiarygodna jako uwodzicielka. Ma jakiś rodzaj scenicznej charyzmy,
która powoduje, że chce się na nią patrzeć. Słuchać też, bo głosowo z kolei
warunki posiada wszelakie: mocny, mięsisty, bogaty w barwie i ruchliwy
mezzosopran. Jej Jose, Roberto Alagna ma pecha, bo porównanie z Kaufmannem w
tej roli nikomu nie wyszłoby na zdrowie. Tu Alagna śpiewał ładnym,
niewymęczonym (jak mu się zdarza coraz częściej, niestety), jasnym tenorem ,
grał również zdecydowanie dobrze. Był może nieco… zbyt sympatyczny, co
powodowało zasadniczą trudność uwierzenia w jego morderczy szał ,ale i tak –
brawo. Marina Popłavska – OK., ale ja mam już jej dość. Jak na śpiewaczkę tak
bezwyrazową jak ona, karierę zrobiła oszałamiającą, jest wszędzie. Erwin
Schrott stworzył bardzo dobrą rolę jako Escamillo, ale jego kuplety to był
zdecydowany niewypał wokalny. Wyblakły, wyszarzały głos momentami miał poważny
problem z przebiciem się przez orkiestrę. Potem , w duecie z Jose, a zwłaszcza w króciutkim z Carmen
sprawował się dużo lepiej (jak na tak niepokaźny rozmiar tego ostatniego Monzon i Schrottowi udała się rzecz dość
niezwykła: stworzyli atmosferę prawdziwej, delikatnej intymności między Carmen
i Escamillem). No i oczy można było
napaść, bo Schrott wyglądał tu fantastycznie.
sobota, 17 listopada 2012
Tajemnica trzech kart
„Dama pikowa”, chociaż oparta na tekście
Aleksandra Puszkina podobnie jak „Eugeniusz Oniegin” bardzo się od
najpopularniejszej opery Czajkowskiego różni klimatem. Zamiast prostej
opowieści mamy obsesje, paroksyzmy, wizje i wreszcie ducha. W warstwie czysto
muzycznej pokrewieństwa są już bardziej wyraźne, zwłaszcza w nieomylnie
słowiańskiej melodyjności, tak różnej od włoskiej czy niemieckiej (z
wyłączeniem części aktu drugiego, zawierającej fragmenty czysto mozartowskiej
proweniencji). W każdym razie dobrze wykonana „Dama” może odbiorcy przynieść
masę satysfakcji. Moje pierwsze z nią zetknięcie miało miejsce już tak dawno,
że wstyd wspominać i zupełnie nie pamiętam , kto i jak wtedy śpiewał. Pamiętam
za to, że dzieło wywarło na wczesnonastoletnim dziewczęciu wielkie wrażenie i –
jak się właśnie okazało – wywiera je nadal. Produkcja Elijaha
Moshinsky’ego pochodzi z roku 1995, ale
na DVD zarejestrowano ją 4 lata później, zapewne ze względu na optymalny zestaw
gwiazd, który udało się do niej pozyskać, Sama inscenizacja jest dość
konwencjonalna , ze sprawnie i z sensem przeprowadzoną akcją. Scena jest tu
ujęta w ukośne ramy, które oświetlane pod koniec każdego aktu być może mają nam przypominać, że patrzymy na tableau, a „życie jest gdzie
indziej” ( w tym wypadku w muzyce). Tym bardziej, że panie i panowie noszą wielkie, niemal karykaturalne pudrowane
peruki, zgodne z czasem akcji (panowanie
Katarzyny II, czyli koniec wieku 18), ale nadające wszystkim rys groteskowy.
Właściwie prawie wszystkim, bo Herman jej nie nosi. Człowiek ogarnięty obsesją tak silną
jest bowiem uciekinierem ze świata konwencji jako ktoś, kto swój cel stawia
ponad ludzkie zasady. Dla Hermana samo
poznanie tajemnicy trzech kart i materialne
korzyści mające z niego wynikać są równoważne. Herman to rola niezwykle trudna,
wymaga świetnego aktorstwa, a przy takim bohaterze łatwo przeszarżować.
Wymaga też znakomitego opanowania głosu, i to we wszystkich tenorowych
rejestrach. Placido Domingo nie był oczywistym kandydatem do tej partii: głos i owszem, ale o nietypowej dla opery
rosyjskiej barwie, interpretacja też, ale tu z kolei skłonność do przerysowań,
które mogłyby Hermana ośmieszyć. No i ten język…A tu zaskoczenie: po pierwsze –
Domingo posługuje się całkiem dobrym rosyjskim. Poza tym naprawdę świetnie
przekazuje rozedrganie nieszczęśnika i jego stopniowe pogrążanie się w obsesji.
13 lat temu maestro był jeszcze tylko tenorem, nie zaś „tenorem, który stracił
góry, czytaj: barytonem”. I to jakim! Wszyscy wiemy, jak brzmiał w pełni sił
wokalnych. Tutaj można też go pochwalić za wyczucie stylu – to nie jest żaden
„hispano-Czajkowski”. Galina Gorchakova nie zrobiła na mnie tak wielkiego
wrażenia jak przy okazji „Ognistego anioła”. Niby wszystko OK., ale czegoś
brak. Może tej niezwykłej samokontroli, która w tamtej operze nie pozwoliła jej
ani na sekundę osunąć się w szpony konwencji. Dimitrij Hvorostovsky jako Książe
Jelecki ma do zaśpiewania niewiele ponad swoją arię, ale cóż to za aria! Muszę
przyznać, że zawsze dziwiłam się Lizie, że, po jej usłyszeniu nie przestaje
ślęczeć nad Hermanem i nie wychodzi spokojnie za księcia. No ale wtedy nie
byłoby dramatu. Ja w każdym razie, gdyby
Hvorostovsky tak mi ją zaśpiewał ani sekundy nie tkwiłabym przy biednym
furiacie. Olga Borodina, wówczas na początku swej amerykańskiej kariery
zachwyciła mnie bez reszty – piękny, jeszcze nie za ciężki mezzosopran, cudowne
prowadzenie frazy – delicje. I jaka ponętna z niej była Paulina! Partia Hrabiny zwykle wykonywana jest przez przez wielce zasłużone gwiazdy, które lepiej lub gorzej próbują przywołać wspomnienia scenicznej chwały. 71-letniej Elizabeth Soderstrom niestety się nie udało: interpretowała bez zarzutu,ale głosu już nie miała. Nie ma co
rozwodzić się nad klasą czystko muzyczną tej „Damy” : orkiestra MET w kanale i
Valery Gergiev za pulpitem dają w wypadku Czajkowskiego jakość najwyższą i tak
też się stało tym razem.
niedziela, 11 listopada 2012
Śpiewacy prowincjonalni?
W wielu recenzjach zetknęłam się z poręcznym porównaniem
(oczywiście pejoratywnym) do prowincjonalnych teatrów włoskich. Z ciekawości
postanowiłam sprawdzić jak wygląda współcześnie spektakl w jednym z nich i
obejrzałam „Luisę Miller” zarejestrowaną
w Teatro Verdi w Sassari. Produkcja okazała się krzepiąco staromodna i
nieszczególnie inspirująca , ale „Luisa” (której libretto opiera się na
schillerowskiej „Intrydze i miłości) należy do tych oper, które ciężko poddają
się transformacjom. Może dlatego specjaliści od regietheatru tak rzadko
porywają się na tego typu dzieła. Bo i cóż można by tu wymyślić ? Wbić bohaterów w korporacyjne
mundurki i posadzić wokół stołu konferencyjnego? W Sassari oszczędzono nam pomysłów
tego rodzaju, Marco Spada ograniczył się chyba do ustawienia sytuacji
scenicznych wyraz emocjonalny pozostawiając swoim śpiewakom. Z różnym skutkiem, o czym dalej.
Na scenografię nie wydano zbyt dużo, redukując ją do kilku przesuwanych
ścian i niezbędnych rekwizytów. Kostiumy
za to są niezwykle bogate, i zgodne z epoką. W roli tytułowej wystąpiła Rachele
Stanisci, która najwyraźniej ma temperament dramatyczny i nie poradziła sobie z
pierwszą sceną opery zawierającą arię i duet z Rodolphem. Tu muzyka domaga się
głosu lekkiego, i świetlistego a także
pogodnego nastroju, którego nie mącą narzekania Millera. Stanisci próbuje to
osiągnąć całkowicie bez powodzenia, głos brzmi ciężko, skrzypliwie (żeby nie
powiedzieć skrzekliwie) , to niewinne dziewczę brzmi jak zbolała matrona. Na
szczęście im dalej, tym lepiej. W akcie drugim i trzecim Stanisci jest już najwyraźniej na własnym terytorium i
jako heroina dramatyczna sprawdza się znacznie efektywniej. Prezentuje też przyzwoite
aktorstwo. Nie da się tego samego powiedzieć o Antonio De Gobi (hrabia Walter)
który nie tylko jest straszliwie konwencjonalny, ale też śpiewa brzydkim,
matowym głosem o dziwacznej wibracji Drugi bas, Taihwan Park (Wurm), jeśli
pominąć miny jak z latynoskiej
telenoweli sprawia się całkiem dobrze, ma, ładny, bogaty w barwie głos i wie ,
na czym polega verdiowski styl. Sarah Maria Punga ubawiła mnie serdecznie, co w
partii Frederiki komplementu nie stanowi. Jeśli ktoś chciałby zobaczyć, jak
przedwojenna podkuchenna mogłaby sobie wyobrażać jaśnie panią to tu miałby
ilustrację idealną. Głosowo Punga nie zawiodła ani nie zachwyciła.Miller –
Alberto Gazale po suchym początku rozśpiewał się i jego ciepły baryton
zabrzmiał naprawdę dobrze. Tyle, że warto byłoby zwrócić mu uwagę
najstaranniejsze wykańczanie frazy, bo ma z tym pewne kłopoty. Poza tym, jeśli
już w scenie początkowej markuje grę na skrzypcach , powinien to robić choć
troszkę wiarygodniej. I tu drobna uwaga natury estetycznej : obaj zaborczy
ojcowie zostali w tym spektaklu zagrani
przez wyjątkowo przystojnych mężczyzn, co dla oka jest miłe, ale dla
dramaturgii niekonieczne, a wręcz zbędne. Na koniec Rodopho – Francesco Demuro.
Znam go doskonale ze sceny TWON, ale ta „Luisa” została zarejestrowana
dosłownie klika dni po jego scenicznym debiucie ( w tej samej roli) i w związku
z tym stanowi ciekawostkę. 29-letni tenor, troszkę wówczas nieporadny aktorsko
zapowiadał się już nieźle. To nie jest mój ulubiony typ głosu (jasny, liryczny,
z nadziejami na rozszerzenie w późniejszych czasach) - wolę brzmienie nieco
ciemniejsze i bardziej nasycone - ale w
swojej klasie bardzo obiecujący. Jako nieszczęsny amant wykazywał pewne kłopoty
z górą skali, ale ogólnie wypadł bardzo dobrze. Dziś, po 5 latach ma już za
sobą debiuty w Wiener Staatsoper, La
Scali i Covent Garden, zaś przed sobą dalsze w nich występy.
W MET pojawi się po raz pierwszy jako
Alfredo. Jako, że często współpracuje z Aleksandrą Kurzak (ostatnio we wrześniu
w San Francisco on był Księciem, ona Gildą) w Warszawie widujemy go dosyć regularnie.
Najbliższa okazja w Sylwestra. I jeszcze
jedna smętna refleksja. Zazdrość jest uczuciem mało chwalebnym, ale trudno –
zazdroszczę Sassari orkiestry. Nie wiem
, czy jest tak dobra zawsze, czy tylko pod ręką Carlo Montanaro. Jeśli chodzi o
ten drugi przypadek, to nadzieja jeszcze nie umarła – od tego sezonu maestro
jest szefem muzycznym w TWON. Tylko bywa u nas niezmiernie rzadko…
czwartek, 8 listopada 2012
"Verdi" by Villazon
W
dobie globalnej wioski, powszechnej dostępności spektakli operowych na DVD , w
TV oraz Internecie CD recitalowe zyskały
na znaczeniu. Często nie są już tylko typowym
potpourri mającym stanowić świadectwo
aktualnych możliwości artysty, dziś bywają
projektami. Co oznacza jakąś myśl przewodnią (mniej lub bardziej
naciąganą), często wyrafinowaną oprawę plastyczną, a także solidną kampanię
reklamową. Kampanie owe bywają wysoce denerwujące i namolne, co nie zmienia
faktu, że koniec końców słuchacz zostaje sam na sam z płytą i głosem na niej
utrwalonym. A recital jest formą bardzo trudną – w krótkim fragmencie trzeba
zarysować postać, która w normalnym spektaklu rozwija się i ma czas
zaprezentować różne stany ducha. Poza tym obnaża bezlitośnie formę, w jakiej ten
głos się obecnie znajduje oraz ewentualne braki techniczne. Oczywiście,
inżynierowie dźwięku mają możliwości skorygowania wielu błędów, ale trzeba też
wziąć pod uwagę, że odbiorca o tym doskonale wie i dlatego oczekuje perfekcji. Czy
oczekiwałam jej włączając najnowszą płytę Rolando Villazona za tytułowaną
prosto i konkretnie „Verdi”? Może podświadomie trochę tak, chociaż znam
przecież koleje losu Villazona wiem , że
nie jest łatwo powrócić po tak poważnych problemach zdrowotnych. Biorąc pod
uwagę bieżący repertuar, który wykonuje zdziwiłam się nieco, że na płytę wybrał
akurat Verdiego – okrągła rocznica nie może przecież być jedynym powodem. Niestety,
mimo całej życzliwości jaką mam dla Rolando Villazona nie mogę tego CD zaliczyć
do jego sukcesów, i to zarówno pod względem czystko wokalnym , jak i wyrazowym.
Zawsze lubiłam ciemną , barytonową barwę jego głosu, niezbyt częstą u tenora
lirycznego. Wydawało mi się też, że śpiewak wyciągnął wnioski ze swych złych
przygód i długiej absencji ( do tej optymistycznej konstatacji doprowadziła
mnie radykalna zmiana repertuaru i jej pozytywne
rezultaty). Rzeczywiście.
Wydawało się. Villazon śpiewa tu
ściśniętym gardłem, górne dźwięki sprawiają mu wyraźną trudność, a jeśli już
są, nie brzmią zbyt imponująco. A co jak co, ale pozornie łatwa ( niektórzy
twierdzą, że prymitywna) piosenka Księcia Mantui „La donna e mobile” swobodnej
góry i blasku wymaga bezwzględnie. Nie jest to jedyny przebój na tej płycie
(przemieszane są utwory bardzo i mniej znane), ale zdecydowanie największy.
Każdy słyszał go dziesiątkach wykonań i naprawdę, takie jak to zadowoli tylko
ortodoksyjnych fanów tego tenora. Przyznam, że jeszcze większy problem miałam
ze stroną interpretacyjną - na właściwie całej płycie. Villazon sprawia
wrażenie, jakby znajdował się w stanie permanentnej histerii. Nie potrafię
zapomnieć o poprzednich wykonawcach tych arii i nie porównywać: ze szlachetnym
liryzmem Jose Carrerasa („Korsarz”),
nieskazitelną linią Pavarottiego („Lombardczycy”) i elegancką wyrazistością
Placida Dominga , który nie musiał popadać w przydechy, aby przekazać
namiętność („Bal maskowy”). Żal tym bardziej, że 3 z „8 Romanze per tenore e
orchestra” także mnie nie przekonały, a
nigdy ich nie słyszam i porównania do wielkich poprzedników nie mogły mi zepsuć
wrażenia. Całkowitą katastrofą jest „Ingemisco” z „Reqiuem”, bo artysta śpiewa
tak, jakby to była opera. Sumując: po wszystkich narzekaniach pora stwierdzić –
nie, to nie jest zła płyta. Głos Villazona ,wciąż ciemny i ciepły czasami brzmi
pięknie (najlepiej chyba w zamykającym recital fragmencie „Falstaffa”) . Ale
wolałabym, by ten jeden z najsympatyczniejszych śpiewaków świata pozostał głównie
przy Mozarcie i robił mi takie niespodzianki jak wspaniałe wykonanie partii Don
Ottavia.
wtorek, 6 listopada 2012
"Traviata" paryska
Nie wiem, które miejsce zajmuje „Traviata” w rankingu
najczęściej grywanych oper, ale jestem pewna, że jedno z czołowych. Ja też
widziałam ją niezliczoną ilość razy w dziesiątkach wersji : w krynolinie, halce, „małej czerwonej”,
ascetyczną i rozpasaną scenograficznie, w salonie, w zamtuzie, w kabarecie. I
żadna dotychczas nie wzbudziła mojej reakcji czysto emocjonalnej – nie
wzruszałam się i nie ocierałam łezki choć czasem to co widziałam i słyszałam
bardzo mi się podobało a widownia wokół mnie (nie wyłączając niektórych panów)
chlipała na potęgę. Do teraz. Dopadło wreszcie i mnie, co najdziwniejsze w
spektaklu niepozbawionym wad wykonawczych i z Violettą daleką od ideału. A
jednak. Reżyserował Christopher Marthaler którego nazwisko mnie raczej do oglądania dotąd zniechęcało , jak się okazało tylko częściowo
słusznie. Bo rzeczywiście : wszystkie wady regietheatru obecne i widoczne jak
na dłoni, jako to nonsensownie brzydka scenografia , paskudne kostiumy , a nade
wszystko nałożenie akcji oryginalnej na historię współczesną i znaną
powszechnie. W tym wypadku była to epopeja miłosna Edith Piaf i Theo Sarapo.
Boję się, że w wykonaniu innym niż to zapisane na płycie spektakl ten może być
nie do zniesienia, ale z tymi artystami ma broni się wspaniałą emocjonalną
prawdą i temperaturą. Rzecz zaczyna się w… szatni, gdzie wśród ludzi zastygłych
w sztucznych pozach manekinów i
dzierżących sztywno w dłoniach numerki (
towarzystwo uwięzione przez konwencję? ) Alfredo składa Violetcie pierwsze
deklaracje miłosne. Ten Alfredo jest chłopcem, nieporadnym i niezręcznym,
bezustannie w coś się zaplątuje, oblewa winem siebie i ją, potyka się. Violetta
przygląda się z pewnym niedowierzaniem, ale potem jej zainteresowanie i
rozczulenie szczerością szczenięcych uczuć rośnie. A Kaufmann… mój Boże, jak on
gra! Nawet ja, nastawiona sceptycznie i twardo trzymająca się podłoża
uwierzyłam na 2 godziny w tę jego miłość, a potem w rozpacz, zazdrość, ból.
Przestały mnie razić dziwne zmiany emisyjne w różnych rejestrach głosu, miałam
przed oczami (no dobrze, przed uszami może nie do końca) Alfreda idealnego. A
Marthaler nie postawił przed nim łatwego zadania każąc nieszczęśnikowi śpiewać
podczas wyczołgiwania się na plecach spod udającego samochodowy podnośnik
krzesła, podczas podnoszenia Violetty i wreszcie leżąc na plecach i wisząc
głową w dół. Christine Schaefer również znakomicie poradziła sobie aktorsko :
to na pewno nie była lala w krynolinie, to był człowiek. Wokalnie Schaefer i
Kaufmann zaprezentowali dobry poziom, chociaż od tej strony mogliby znaleźć
zwycięskich rywali , co dotyczy zwłaszcza Schaefer. Produkcję zarejestrowano w Paryżu , w 2007,
kiedy Kaufmann powoli żegnał się z Alfredem, a do speców od obsad dotarło
wreszcie, że to nie jest tenor liryczny. Jose Van Dam – Germont senior wyglądał
ale niestety nie brzmiał. Verdi nigdy nie należał do jego mocnych stron, a czas
nie pomógł głosowi - „trzeba wiedzieć
kiedy ze sceny zejść niepokonanym”. Sylvain
Cambreling orkiestrę poprowadził fachową ręką, chociaż tempo „Libiamo”
było nieco rozwleczone.
I jeszcze w ramach uzupełnienia: autentyczna historia
Piaf i Sarapo była bardzo „duszoszczipatielnaja”. Młody, piękny i niemajętny
chłopak ożenił się z niemłodą, niepiękną i schorowaną gwiazdą. Szeptano , że
dla pieniędzy. Byli małżeństwem przez
rok a po jej śmierci zostały mu tylko długi (nie był ich przyczyną), które
usilnie starał się spłacić. Nie zdążył. Zginął w katastrofie lotniczej mając 34
lata.
poniedziałek, 5 listopada 2012
Iago
Niemal każdy, kto interesuje się operą zna tę produkcję „Otella”. Jest pełnoletnia i już w roku swego powstania – 1994 - nie była szczególnie ekscytująca, ot, kolejna, bardzo tradycyjna i równie porządna co większość innych na tej scenie. Czas nic tu nie zmienił – odbiera się ją dokładnie tak samo, jak na początku. Zdarzało się, że wielcy śpiewacy wypełniali swoją indywidualnością to, co w samej inscenizacji zostało tylko naszkicowane, a zdarzało się głównie wtedy, kiedy tytułową rolę śpiewał Placido Domingo, który swoją pasją potrafił poruszyć zarówno widownię, jak partnerów. On już jednak rozstał się z „Otellem” a my 27 października dostaliśmy operę , która powinna nosić tytuł „Iago”, jak to podobno Verdi planował na początku swej nad nią pracy. Falk Struckmann zdominował spektakl pod każdym względem: wokalnym, aktorskim, osobowościowym. Jego „Credo” mroziło krew w żyłach ! Nowojorska publiczność, zazwyczaj niezwykle kulturalna i klaszcząca tak, by nie przeszkadzać muzyce tym razem nie zdołała opanować entuzjazmu, i wcale się nie dziwię. Tego wszystkiego dokonał 54-letni, specjalizujący się w rodzimym repertuarze niemiecki bas-baryton, w MET pamiętany jako świetny „Wozzeck”. Ale chyba nikt nie podejrzewał go o tak fantastyczny występ w Verdim. Renee Fleming, która żegna się z partią Desdemony także pozostała w cieniu demonicznego Iagona, choć poza nadmiernym wdzięczeniem się trudno jej coś zarzucić. Głos nie stracił nic ze swego słynnego, kremowego brzmienia, znakomite legato, ładne piana. Zastanowiło mnie tylko nietypowe zachowanie Renee wobec będącej gospodynią tej transmisji Sondry Radvanovsky. Panie chyba się wzajemnie nie cierpią, ale to nie usprawiedliwia demonstracyjnego odwracanie się do koleżanki bokiem i patrzenia gdzieś w siną dal. Świadczy to niestety o tym, że Fleming pretendująca do miana damy jednak nią nie jest… Wracając do spraw zasadniczych – Johann Botha okazał się najbardziej wypranym z emocji Otellem jakiego w życiu słyszałam. Jak wiadomo, ten spektakl był jego pierwszym po rezygnacji z kilku poprzednich, która została wymuszona przez bardzo silne ataki alergii , niepozwalajace mu śpiewać. Istniały poważne obawy, że i tym razem choroba może go powalić, ale po „Esultate” wiadomym już się stało, że to nam nie grozi. Botha ma głos o odpowiednim wolumenie i mocy (z blaskiem już gorzej), ale zwyczajnie jest kiepskim aktorem, co akurat w roli Otella dyskwalifikuje. I nie chodzi wcale o specyficzne warunki fizyczne, siłą rzeczy aktywność sceniczną ograniczające.Chodzi o aktorstwo wokalne. W roli Cassia obsadzono 28-letniego Michaela Fabiano, wschodzącą amerykańską gwiazdę. Dyskusja i zachwyty nad nim na forum Opera L zajęły większość miejsca poświęconego temu spektaklowi. Rzeczywiście, poza tym, że młody i dość przystojny, Fabiano ma bardzo atrakcyjny w barwie i dość mocny jak na tenora lirycznego głos. Role wspomagające zostały wykonane bardzo dobrze ( Emilia – Renee Tatum – świetna). Gorzej z chórem i dyrygentem. Siemion Byczkow nie wydobył z partytury tego co w niej najważniejsze – wspaniałych kontrastów momentów lirycznych i pełnych namiętności. Otwierajaca operę scena burzy , jedna z najefektowniejszych w całej literaturze operowej wypadła dość blado - za mało dynamiki! Na domiar złego, i tu już winą trzeba obciązyć Elijaha Moshinsky’ego ustawił on chór w sposób bardzo statyczny, podczas, gdy muzyka wymaga ruchu, akcji. Ogólnie jeśli ten spektakl będzie pamiętany po latach, to wyłącznie dzięki Falkowi Struckmannowi.
niedziela, 4 listopada 2012
Mariusz Kwiecień - Birthday Boy
Mój ulubieniec, Mariusz Kwiecień kończy dziś 40 lat. W
tym wieku baryton ma przed sobą sporo więcej, niż za sobą, więc pozwolę sobie
powinszować i ”pożyczyć”. Panie Mariuszu, w życiu pozaoperowym , które jest
najważniejsze - samego życia po prostu,
bogatego w przyjaznych ludzi i miłość.
Dużo frajdy ze wszystkiego, co ono przynosi! A w pracy - inspirujących
partnerów, muzykalnych i kreatywnych reżyserów, wspaniałych dyrygentów i
orkiestr, „Króla Rogera” w MET oraz wszędzie, gdzie zechce Pan go śpiewać.Oraz
świetnej formy fizycznej i oby fortuna
Panu sprzyjała. A sobie, w imieniu własnym i innych fanów z mojego miasta (
jest nas duuuużo) życzę, żeby śpiewał Pan u nas częściej. Nie jesteśmy
Krakowem, ale w Warszawie też bywa miło, chociaż nie wszyscy w to wierzą.
czwartek, 1 listopada 2012
"Lohengrin" wytęskniony
Od lat nie pomnę już ilu szukam swojego „Lohengrina”.
Wersji kompletnej, w której to co przed oczami i w uszach zgadzałoby się ze
sobą i było nie tylko najwyższej klasy , ale też …moje. Wszystko to dlatego, że
„Lohengrin” jest dla mnie utworem wyjątkowym, pokochałam to dzieło od
pierwszego z nim kontaktu dawno, dawno temu. Jak dotąd poszukiwania nie zostały
uwieńczone sukcesem. I o ile zdarzało mi się słyszeć je doskonale wykonane od
strony muzycznej , to żadna produkcja sceniczna nie zaspokoiła mego głodu
„Lohengrina” idealnego. Wyrażam się nieco patetycznie, ale w końcu chodzi o
Wagnera! Każdej wizycie w teatrze
operowym (niestety bardzo rzadko), każdej nowej płycie DVD towarzyszy nadzieja
, że może tym razem. I rozczarowanie , że jednak nie, jakkolwiek interesująco
się zapowiadało. Właśnie mam za sobą
kolejne tego typu doświadczenie – spektakl z Opery Paryskiej , z 1996 roku.
Oczekiwania miałam może zbyt duże, bo reżyserował mój faworyt Robert Carsen,
który później , także w Paryżu wystawił wyjątkową, poetycką „Rusałkę”. Tym
razem się nie udało. Od pierwszych taktów wstępu widzimy zastygły w bezruchu
lud Brabancji odziany w brudnobure , współczesne , zgrzebne stroje (walonki,
kufajki). Król Henryk nosi mundur (nieszczególnie oryginalne) zaś Elsa , jako
jedyna jasną sukienkę – ale z narzuconą kurtką. Z tyłu wyświetla się ponury, wyszarzały krajobraz. Elsa jest tu źródłem czystości i jasności , w
półmroku tylko ją prowadzi złociste, ciepłe światło. Lohengrin nosi
średniowieczny kostium z mieczem i przybywa z innego, lepszego świata, który
odsłania się nam na chwilę wraz z pierwszym pojawieniem się herosa. Trochę
łopatologiczne, prawda ?I tak to się toczy aż do finału, w którym mityczna
kraina odsłoni się na kolejny moment i zabierze Lohengrina na zawsze. Zasada opozycji i nieprzenikalności dwóch
światów niewzruszenie rządzi spektaklem.
Lohengrin, który próbuje wieść zwyczajne życie ponosi niezawinioną porażkę (w drugim akcie i
na początku trzeciego jako symbol tej próby
zakłada ślubny garnitur by w
finale powrócić do wizerunku herosa). Słynny marsz weselny towarzyszy tu
czynności zaścielania łoża dla nowożeńców, a po śmierci Telramunda pościel
zostaje sprzątnięta zaś łoże wyniesione. Element nadziei, symbolizowany przez
przywróconego dziedzica Brabancji i jego symboliczny gest zasadzenia dębu nie
wydał mi się przekonujący. Wykonawstwo w tej produkcji jest jak ona sama – w zasadzie dobre, ale jakieś
takie blade. Karita Mattila ma wszelkie
dane, aby być fantastyczną Elsą i od strony wokalnej taka właśnie jest. Jej
głos, jasny, czysty, o wyraźnie północnym zabarwieniu cudownie się sprawdza w
długich, miękkich frazach ( (ktoś nazwał „Lohengrina” wagnerowskim listem
miłosnym …do Belliniego – słusznie) . Ale aktorsko Mattila wypada gorzej , bo
nie zmienia się ani trochę. Od początku do końca pokazuje ten sam wyraz twarzy
naiwnego dziecka zmuszonego mierzyć się z przeznaczeniem. A przecież Elsa ma
też swoją mroczną stronę i fakt, że przez moment pozwala jej ( z poduszczenia
Ortrud i Telramunda) sobą zawładnąć powoduje finałową katastrofę (przynajmniej
w wymiarze osobistym). Gósta Winbergh dysponuje podobnymi zaletami głosowymi co
jego partnerka, niestety prezentuje też drewniane aktorstwo . Trudno więc się
dopatrzeć między tą parą silnego uczucia i finałowy dramat zostaje osłabiony.
Helmut Welker jest bladym pod każdym względem Telramundem, zaś Gwyneth Jones,
niegdyś znakomita, czasy świetności wokalnej miała już w tym spektaklu za sobą.
Rola Ortrud jest trudna i wyczerpująca, Jones nie sprostała, choć starała się
stworzyć mocną kreację aktorską. Jan-Hendrik Rootering nie wyróżnia się niczym
szczególnym jako król Henryk ograniczając się do poprawnego śpiewania.
Prowadzący orkiestrę James Conlon dostosował się do ogólnego poziomu – w
porządku, ale bez większej finezji. Cóż, najwyraźniej mój „Lohengrin” ciągle
jeszcze przede mną. Może to będzie ten, którym sezon 2012/2013 otworzy 7
grudnia La Scala. Obsada
jak z moich marzeń: Kaufmann, Harteros i Pape. Zobaczymy….
Subskrybuj:
Posty (Atom)