środa, 21 listopada 2012

Królewskie rywalki



„Maria Stuarda” to jedna oper , które Donizetti poświęcił królowym z rodu Tudorów (pozostałe 2 to oczywiście „Anna Bolena” i „Roberto Devereux”). Nie stanowią cyklu, ale są podobnie skonstruowane i wszystkie zawierają po 2 wspaniałe role żeńskie. Mężczyźni są w nich znacznie mniej ważni, jakkolwiek w każdej plącze się tenor, bo jakiś amant być musi. Chociażby po to, aby królowa Elżbieta miała o kogo być zazdrosną („Maria” i „Roberto”) lub by król miał pretekst do usunięcia niekochanej żony („Anna”). „Stuarda” wykonywana jest chyba najrzadziej, chociaż  obecnie  notuje wyraźny renesans.  Właśnie trafiła w moje ręce płyta ze spektaklem, który zarejestrowano w 2007, w La Scali. To nie był najlepszy okres tego teatru, który stracił już dawno pozycję najlepszej i najszacowniejszej sceny operowej na świecie ( dziś, nie bez powodzenia stara się powrócić do ekstraklasy)  i stal się tylko najważniejszym lokalnie. A  Italia także przestała się już cieszyć opinia operowej potęgi. Trzeba jednak przyznać, że ten spektakl mógłby bez wstydu zostać pokazany w MET czy Covent Garden, a został przygotowany wyłącznie włoskimi siłami.
Akt pierwszy rozpoczyna się na dworze Elżbiety I, ale my widzimy wnętrze złożone z kilku podestów i rzędów schodów, za to otoczone kratami  - Anglia jest więzieniem , jak powiedziałby Shakespeare. W tym wrogim, ascetycznym i współczesnym otoczeniu pojawiają się postacie ubrane w kostiumy stylizowane, ale również z bieżącymi nawiązaniami (wątpię , by dworzanie królowej nosili skórzane stroje a ona sama spodnie).Samą akcję Pier Luigi Pizzi przeprowadził logicznie i bez zbędnych udziwnień. Miał do dyspozycji Annę Caterinę Antonacci, która uwielbia role wyraziste , z dużym ładunkiem dramatycznej ekspresji i takie gra doskonale. Jej Elżbieta była władcza,  wściekle zazdrosna i mściwa. Śpiewała bardzo dobrze, chociaż jak już w tym blogu wspominałam jej głos do moich ulubionych nie należy. Poza tym , to dla Marii Donizetti przewidział najpiękniejszą muzykę i Mariella Devia w pełni to wykorzystała. Najlepsze wrażenie zrobiła na mnie we fragmentach lirycznych, kiedy mogła zaprezentować znakomite piana, ale i mocniejsze fragmenty roli brzmiały odpowiednio dramatycznie.  Devia nie jest ani tak wytrawną aktorką, ani tak efektowną kobietą jak Antonacci, ale na finałowy triumf całkowicie sobie zasłużyła. Z panów najlepiej zaprezentował się tenor Francesco Meli, obdarzony głosem dość jasnym, ale zaskakująco ciepłym . Meli nie ma aparycji młodzieżowego idola, ale jego sympatyczna osobowość i młody wiek ( każda z  partnerek mogłaby być jego matką) uwiarygodniły miłosną fiksację królowych.  Simone Alberghini mnie w roli Talbota nie zachwycił , głos, choć atrakcyjny wibrował niebezpiecznie na granicy nieprzyjemnego drżenia. Dyrygent Antonio Fogliani albo miał za mało prób ze swymi śpiewakami, albo nie potrafił się z nimi dogadać. Nigdy nie widziałam tylu spłoszonych spojrzeń w stronę maestra ze strony wszystkich protagonistów , co tutaj. Nie znam „Stuardy” na tyle dobrze , żeby oceniać bardziej szczegółowo, ale  momentami między sceną a kanałem pełnej synchronizacji zdecydowanie nie było.  

1 komentarz:

  1. Ja jednak Scalę postawiłbym, mimo wszystko, na równi z MET czy ROH. Fakt, że nie śpiewają tam płytowo-marketingowe diwy jak Fleming czy Netrebko(choć Rosjanka zaczęła się tam pokazywać ostatnio) wynika raczej z panicznego strachu śpiewaków przed włoską publicznością. Bezlitosne buczenie i gwizdy po "Lucrezii Borgii" w latach 90 Fleming zapewne pamiętać będzie do końca życia, podobnie jak stosunkowo niedawno Gheorghiu po "Traviacie".
    Ale do rzeczy. Gdy słuchałem tej "Stuardy" w radiu byłem nieco skonsternowany wyczynami Antonacci. I, niestety, buczenie jakie otrzymała z paru miejsc na widowni nie było takie do końca nie uzasadnione. Oglądając jednak dvd z tym spektaklem wątpliwości już nie miałem. Sceniczna charyzma i wytrawne aktorstwo potrafi człowieka tak "omamić", że na niedostatki wokalne przymyka ucho. Devia i Antonacci stworzyły znakomite role, ich duety elektryzują od pierwszej do ostatniej nuty. Oczywiście trudno porównywać z legendarnymi wykonaniami Gencer, Verret czy Sills, ale jeśli idzie o nagrania wizualne nie ma chyba lepszej "Stuardy"...

    OdpowiedzUsuń