Na koniec roku konstatacja wielce radosna : operowa magia
jeszcze się zdarza, co raz rzadziej, ale jednak. Właśnie przeżyłam takie magiczne
49 minut oglądając „Słowika” Strawińskiego z festiwalu w Aix-en-Provence 2010 (przedstawienie przeniesione z
Toronto).Zdziwiona byłam tym bardziej, że współautorem tego czaru okazał się
Robert Lepage, który tak skutecznie zniszczył jakiekolwiek jego ślady w
ostatnim „Ringu” z Met. A tu … Orkiestrę
umieszczono na scenie, bo jej standardowe miejsce pracy , czyli kanał - wypełniony
tu wodą - stał się terenem akcji. Każda
postać była reprezentowana przez śpiewaka oraz animowaną przez niego lalkę
(wykonawcy zanurzeni byli do pasa, a czasami nawet po szyję). Brzmi dziwacznie?
To dowód na ułomność słowa bądź moją nieudolność w posługiwaniu się nim – to
było niezwykłe, piękne, magiczne właśnie. Muszę podkreślić, że każda ze stu
lalek (tak dużo, bo posługiwał się nimi także chór) stanowiła prawdziwe dzieło
sztuki, podobnie jak kostiumy i makijaże śpiewaków. Tyko tytułowy Słowik,
zgodnie z librettem , którego treść zna każdy kto jako dziecko czytał Andersena
odziany był skromnie i nie zanurzał się w wodzie. Największe wrażenie zrobił na
mnie dialog Cesarza ze Śmiercią, która , olbrzymia i groźna otoczyła go swoim
„ciałem” , tak, że stał się jej częścią, Od strony muzycznej - sam miód na uszy! Dyrygował Kazushi Ono,
ten sam, który w Paryżu tak cudownie oddał sprawiedliwość „Królowi Rogerowi”.
Lyońska orkiestra pod jego batutą mieniła się kolorami i odcieniami, słuchałam
urzeczona. Śpiewacy właściwie wszyscy byli na znakomitym poziomie. Olga
Peretyatko nie ma głosu zbyt okrągłego, ale karkołomną rolę Słowika wykonała
świetnie. Z pozostałych artystów, podobnie jak festiwalowa publiczność
wyróżniłabym tenora Edgarasa Montvidasa jako Rybaka – to specyficznie słowiańska barwa głosu,
tutaj idealna i bardzo wysokie umiejętności.Ogromnie żałuję , że nie mogłam być
tam i klaskać do upadłego razem z oczarowaną widownią Aix-en-Provence. Takich
doświadczeń, takich nagłych ( i spodziewanych też) zachwytów życzę Wam, drodzy czytający w
nadchodzącym, verdiowsko-wagnerowskim roku!
niedziela, 30 grudnia 2012
czwartek, 27 grudnia 2012
3 Normy. A właściwie jedna...
Zaczęłam od „Normy”
z 2009 roku i to była niestety
porażka potwierdzająca powszechny lament nad stanem współczesnej wokalistyki. Jaki
sens wystawiać dziś operę , w której wymagania partii tytułowej są wręcz
mordercze nie mając śpiewaczki zdolnej ja wykonać? Zwłaszcza, że samo dzieło
nie poddaje się łatwo przeróbkom i nawet rozszalały modny reżyser nie bardzo
może sobie pomajstrować przy libretcie. Daniela Dessi krzyczy ostrym , niemiłym
głosem , legato kiepskie, problemy z
intonacją. Koszmar. Jeszcze gorzej z Pollionem: Fabio Armiliato śpiewa żle,
wygląda groteskowo, gra…ah, spuśćmy zasłonę miłosierdzia. Nieco lepiej z
Adalgisą, przyzwoitą od strony interpretacyjnej i wokalnej , przy tym miłej do
oglądania – Kate Aldrich. Rafał Siwek
porządnie odrabia lekcję jako Oroveso, tyle, że mimo charakteryzacji
wygląda na kilka lat młodszego od swej „córki”.
Rok 1974, Orange. Rzymski amfiteatr jest w wypadku
„Normy” idealnym miejscem akcji, czyni zbędnymi wszelkie dekoracje. Wystarczy
tylko odpowiednio ubrać odpowiednich (bagatela…) śpiewaków.W kwestii stroju
pretensje do projektanta mogłaby zgłosic
Josephine Veasey, zmuszona nosić brzydką blond perukę i ohydne białe
giezło żywcem przypominające barchanową koszulę nocną z MHD. Wszyscy wykonawcy
padli tu zaś ofiarą iście huraganowego wiatru, który akurat tego wieczoru
szalał nad Orange, szarpiąc kostiumami i narażając cenne gardła. Jon Vickers
troszkę dziwnie frazował, brał oddechy w nieortodoksyjnych momentach zaś jego
głos w 1974 (jak to się uprzejmie określa) nosił ślady dawnej urody. Poza tym Vickers
wyglądał już wtedy dość staro, co oczywiście postaci nie pomogło. Veasey
śpiewała dobrze. I tyle. Norma była rolą, którą Montserrat Caballe uczyniła
niemal swoja własnością, i dokładnie widać/ słychać dlaczego. Głos miała urody
nieziemskiej, co już by wystarczyło, ale ona poza tym jeszcze dokładnie
wiedziała, co to jest belcanto. Potrafiła sprostać wyśrubowanym wymaganiom
swojej roli, połączyć wymagana tu siłę z subtelnością, no i te jej legendarne
piana… W 1974 roku Caballe była zdecydowanie pulchna , ale nie osiągnęła
jeszcze rozmiarów wieloryba, co umożliwiało jej również czysto sceniczną
interpretację. 4 lata później w Madrycie mieliśmy już niestety Caballe
olbrzymią, co jednakże nic nie zmieniło w warstwie czysto wokalnej, nadal to
było niebo w uszach. Towarzyszył jej zdecydowanie najlepszy Pollione – Pedro
Lavirgen, obdarzony dużym, ładnym głosem o zabarwieniu barytonowym i
przyzwoicie wyglądający (wyjąwszy śmieszne baczki). Adalgisa – Fiorenza
Cossotto najlepsze lata miała już wtedy za sobą, ale ciągle posługiwała się
głosem z maestrią , która choć trochę łagodziła efekty starzenia. Tyle o
przeszłości. Ostatnio z lekkim przerażeniem dowiedziałam się, że Normę ma w
planach Anna Netrebko : życzę jej ( a tym samym sobie jako słuchaczce) jak
najlepiej , ale obawy mam poważne. Normy się nie da „dowyglądać”, to trzeba
zaśpiewać! I bella voce wraz z bella figura nie wystarczy, chociaż się
przydaje!. No, ale dajmy szansę . Oby się udało, przyzwoita Norma jest bardzo
potrzebna.
sobota, 22 grudnia 2012
"Lucia" szaleje 3 razy
Pouczające doświadczenie. Właściwie lekcja historii: 30 lat, a sposób traktowania inscenizacji operowej zmienił się może bardziej niż przez poprzednie 300.Bregencja, rok 1982. Bohaterowie, odziani w bogate, sztywnie kostiumy prawie nie mogą się poruszać, przyjmują pozy z katalogu (ręka na sercu, wykrok z pięścią uniesioną w górę itd.) emocje wyrażając głosem i twarzą. Co w wypadku Leo Nucciego daje efekt komiczny, bo przewraca on oczami i marszczy się straszliwie próbując sprawić wrażenie okropnej wredności. Ricciarelli i Carreras są żadni – ale przynajmniej nie śmieszą. Za to obyczaje sceniczne dziwne, dziś już szokujące: po swej popisowej arii protagoniści wychodzą przed kurtynę by przyjąć aplauz i przeżyć swój moment chwały. Dzieje się to bez przejmowania się momentem akcji – Lucia z uśmiechem odbiera należne hołdy tuż po swym osunięciu się w szaleństwo, kiedy to właśnie powinna umierać. Za to śpiewanie jest fantastyczne z jednym zastrzeżeniem : Ricciarelli miała już kłopoty z koloraturą, nie była w stanie zaśpiewać oryginalnej kadencji. Jej głos dźwięczał jednak prześlicznie , tak słodko, że można to wybaczyć. Leo Nucci brzmiał cudownie, jeszcze dziś, gdy ma 70-tkę daje się go słuchać, wtedy to była prawdziwa master-class. Carreras miał piękny głos, jeszcze niezniszczony przez niewłaściwy repertuar a partia Edgarda leżała mu znakomicie. Rok wcześniej, 1981, Madryt. Kostiumy i dekoracje z epoki, ale odrobinę lżejsze, umożliwiające śpiewakom ruch. Juan Pons, potężny facet nie próbował straszyć twarzą co postaci wyszło na dobre, śpiewał nieźle, ale bardzo drobna i gęsta wibracja w jego głosie bardzo mi przeszkadzała. Patricia Wise była Lucią przyzwoitą, choć nieporywającą. Gwiazdą wieczoru oczywiście został Domingo – jako kochanek szalenie namiętny (miłosna pasja obecna w głosie i w geście), jako mściciel również. Dziś jego aktorstwo wydaje się trochę oldskulowe, ale wtedy stanowiło prawdziwy atut. O jego śpiewaniu nie ma co się rozwodzić – mistrzostwo świata. W tym spektaklu bohaterowie nie wychodzili z roli by podziękować za brawka – z 1 wyjątkiem. Domingo po 15 minutach szaleństwa, jakie rozpętało się na widowni po „Tombe del..” uśmiechnął się bez przekonania, skłonił głowę i oddalił za kulisy by publika ochłonęła i umożliwiła mu kontynuowanie sceny i popełnienie samobójstwa. No i MET, 2011. Tu z kolei przykład jak osobowości wykonawców i ich warunki mogą wpłynąć na kształt spektaklu. Premiera tej inscenizacji miała miejsce jesienią 2008, powszechnie znana dzięki transmisji do kin stała się w lutym 2009. Wedy mieliśmy na scenie tercet Netrebko-Beczała-Kwiecień, teraz Dessay-Calleja-Tezier. Obecna odsłona została całkowicie wyczyszczona z aluzji do kazirodczego charakteru uczucia Lucii i Enrico ( zgodnie z tą interpretacją Lucia uciekała przed grzesznym związkiem z bratem w ramiona mężczyzny, który najpewniej mógł ją przed nim uchronić - jego wroga). Netrebko i Kwiecień śpiewali swój duet, który stanowił high point spektaklu w ciągłym, bliskim kontakcie fizycznym, w końcówce wręcz w ciasnym uścisku. Poza tym niewytłumaczalna, seksualna chemia łącząca tych dwoje robiła swoje, zwłaszcza, że nie było ani jej cienia między Netrebko a Beczałą. Teraz relacja między Dessay a Tezierem zgadza się z librettem. Enrico jest tym, którym być powinien według tekstu: bratem handlującym siostrą z przyczyn wyłącznie merkantylnych , zaś Lucia „sprzedaną narzeczoną” szczerze zakochaną w innym. Szalejąca Lucia nie próbuje pocałować Enrica w usta, zresztą miałaby trudne zadanie, bo drobniutka Dessay zwyczajnie nie sięgnęłaby o co najmniej głowę wyższego Teziera. Ten ostatni nie ma szczególnego daru aktorskiego (gdzie mu tam do Kwietnia) , ale robi swoje ładnym, bogatym w barwie głosem i stylowo. Calleja jest aktorem lepszym niż Beczała i bardziej od niego wiarygodnym amantem , ale Nasz Tenor śpiewał zdecydowanie piękniej. Dessay to interpretatorka znakomita, można wręcz powiedzieć , że wybitna. Wszelkie autorytety chwalą też jej belcantowy styl, ja niestety nie lubię jej szklanego głosu, brzmi dla mnie infantylnie, jak u małej dziewczynki. Choć klasę wykonawczą doceniam, nawet bardzo.
wtorek, 18 grudnia 2012
Bal raczej niewesoły
Trochę
smutno mi się zrobiło po obejrzeniu nowej produkcji „Balu maskowego” z Met. Bo
jeżeli to wszystko, na co stać dom operowy, który chce się uważać i przez wielu
jest uważany za najlepszy na świecie, to w istocie czasy mamy niewesołe,
przynajmniej dla miłośników Verdiego. Produkcja Davida Aldena nie przysłużyła
się dziełu, była nie tyle mroczna, ile ponura (wszak to niezupełnie to samo) i
, co gorsza, monotonna. A przecież „Bal” ma dobrze skonstruowane, logiczne
libretto, wystarczy za nim podążyć. Tyle, że Alden nie miał ani odwagi, by
rzecz wykonać po bożemu, ani pomysłu, aby sobie trochę poszaleć. Trudno za taki
uznać przeniesienie akcji w czasy nam bliższe (kostiumy wyglądają na lata
30-ste XX wieku) i rozegranie akcji w niemal pustych wnętrzach. Gdyby jednak
zostało to dobrze zaśpiewane i zagrane nie narzekałabym. Niestety… Tenor
Marcello Alvarez przez cały wieczór pracował ciężko, aż mu współczułam, ale
rezultaty tej orki na ugorze były mizerne. Jego aktorstwo przywołuje na myśl
nieme filmy – bardzo szeroki gest i
przesadna mimika ( to „groźne” bądź „namiętne” łypanie czarnymi
oczętami) raczej ośmieszają niż
uwiarygodniają postać. Głosowo Alvarez jest zaledwie przyzwoity, stara się, ale
niewiele może. A Riccardo – Gustavo to taka piękna muzycznie rola! Pamiętam w
niej Pavarottiego, pamiętam Dominga i jego zabawę z wysokim i niskim rejestrem
w „Di tu se fedele”. To se ne vrati… Z Sondrą Radvanovsky też mam problem - jej nadmiernie wyrazista mimika i nadekspresyjność
są dla mnie równie trudne do zaakceptowania jak słynne vibrato w głosie. Nie
dziwię się , że niektórzy Radvanovsky nie znoszą, , chociaż to jest dobra
śpiewaczka, a „Morro” wykonała zdecydowanie znakomicie. Pewnym kłopotem była tu
też wyraźna chemia sceniczna, jaka ją łączy z Hvorostovskim – ich konfrontacja
na początku trzeciego aktu zrobiła na mnie znacznie większe wrażenie niż duet z
Alvarezem. Sam Hvorostovski jak to zazwyczaj w Verdim cisnął swój liryczny
baryton chwilami nieznośnie, co nie przeszkodziło mu przynajmniej „Eri tu”
wykonać pięknie i zasłużyć na największą owację wieczoru. Drugą beneficjentką
zasłużonego aplauzu okazała się ( i nie
stanowi to niespodzianki) Stephanie Blythe. Tym razem Ulricę pokazano jako elegancką damę, co bardzo posłużyło postaci –
nie była konwencjonalną czarownicą z rozczochraną fryzurą. Pytanie o to jak
śpiewała w wypadku Blythe jest zbędne – jej nie zdarzają się wpadki a walory
głosowe są doskonale znane. Kathleen Kim została skrzywdzona dziwacznym
kostiumem ze skrzydłami, a jej czysto wokalna kreacja postawiła u mnie spory
niedosyt (spodziewałam się więcej po jej świetnej Olimpii). Fabio Luisi jako
główny dyrygent Met
był
wyborem rozpaczliwym i nieuzasadnionym. W jego wypadku, tak jak przy tenorze
wspominałam nostalgicznie nie tylko Levine’a, ale także Claudio Abbado i kilku
innych dawniejszych mistrzów batuty. Smutny bal…
czwartek, 13 grudnia 2012
"Lohegrin" bolesny - La Scala , 7.12.2012
Daruję sobie wstęp o awanturze, jaką wybór ”Lohengrina”
na otwarcie w La Scali sezonu 200-lecia Verdiego i Wagnera wywołał
we włoskich mediach. A także relację z
usilnych poszukiwań zastępstwa dla chorej na grypę Anjii Harteros. Bo przecież nie okoliczności
się liczą , a to co dostały nasze oczy i uszy 7 grudnia wieczorem. A był to chyba najsmutniejszy „Lohengrin”,
jakiego pamiętam. Oczywiście, to nie jest szczególnie optymistyczne dzieło, ale
Claus Guth uczynił z niego prawdziwy
ocean rozpaczy. Powinnam się pewnie trochę tego spodziewać wiedząc, że Guth
uwielbia psychoanalizę i używa jej gdzie można i nie można. Już pierwsze
spojrzenie na scenę po odsłonięciu kurtyny zasugerowało mi, że lekko nie
będzie. Elsa – Annette Dasch skulona,
skurczona w sobie , drżąca popatrywała wokół wzrokiem śmiertelnie przerażonym.
Sytuacja, w której znalazła się bohaterka nikogo nie nastroiłaby pozytywnie,
ale ta Elsa cierpi jednoznacznie na jakieś poważne zaburzenia psychiczne. I ,
jak się okazuje nieco ponad pół godziny później rycerz w lśniącej zbroi nie
uratuje swojej heroiny bo …. jest w jeszcze gorszym stanie niż ona.
Lohengrin nie przybywa prowadzony przez
łabędzia, pojawia się przed nami leżąc na podłodze w pozycji embrionalnej,
plecami do nas i tak śpiewa swoje ( bezprzedmiotowe , mimo okresowego przebiegania
przez scenę młodzieńca z jednym skrzydłem) podziękowanie dla boskiego
przewoźnika. Zachodzi podejrzenie, że jest po prostu wytworem chorego umysłu
Elsy, która stworzyła sobie wybawiciela na własną miarę, bratnią duszę
bliźniaczą własnej. Albo – trop jeszcze bardziej niepokojący – Lohegrin i
Gottfried to ta sama osoba. Guth
twierdził , że nie o to mu chodziło, ale wiem, że wiele osób miało takie
wrażenie. Gdyby wziąć poważnie reżyserskie tłumaczenia, należałoby przywołać postać
Kaspara Hausera. Rzeczywiście, takie skojarzenie wydaje się prawdopodobne w
akcie drugim, kiedy Lohengrin, z początku wystraszony prostaczek boi się hołdów
ludu Brabancji (mężczyźni ścielą mu pod stopy swe marynarki niczym Richard
Burton który własny płaszcz rzucał pod nogi Elizabeth Taylor na planie
„Kleopatry”), po chwili zaś zaczyna mu się to podobać. Jak dziecku, które nic
nie rozumie, ale lubi być w centrum uwagi. Ale to jedyny taki moment. W miarę
tradycyjnie Guth pokazał spiskowy duet Ortrud i Telramunda i następujący po nim
duet Ortrud z Elsą. Wydawało się, że akt trzeci też obejdzie się bez rewolucji
ale nie. Zaczął się spokojnie : nowożeńcy , pozbywając się po drodze co
bardziej krępujących i oficjalnych części ślubnej garderoby schodzą nad porosłe
szuwarami jeziorko (znów ta woda!), gdzie rozgrywa się czuły, bolesny i
dramatyczny duet, najpiękniejszy fragment wagnerowskiej partytury. Kiedy już
Lohegrin zabije czającego się w wodnych zaroślach Telramunda i król przybędzie
by zbadać sprawę powracamy do typowo guthowskich motywów. Elsa, ściskająca kurczowo marynarkę małżonka
zastyga w katatonicznym bezruchu, zaś Lohegrin popada w stan znany nam z
początku . „In fernem land” to raczej jego marzenie niż opowieść o realnym
pochodzeniu. Łabędzi rycerz żegna się z nami tak jak się pojawił – skulony,
przytulony do podłogi, kompulsywnie się drapiący – tyle , że tym razem widzimy
jego twarz. Ostatnie sekundy to już prawdziwa hekatomba : wskazany przez
Lohengrina Gottfried (podejrzanie podobny do Kaufmanna) wskazuje siostrę
oskarżycielskim gestem (dlaczego? – zabiła go jednak? Próbowała zabić?), na co
ta natychmiast pada martwa, Ortrud śmiejąc się upiornie podcina sobie żyły i
pada na ciało Telramunda, Lohengrin też umiera. Ocaleli tylko król i jego
herold. Czy mi się to podobało? Sama produkcja, aczkolwiek kontrowersyjna dla mnie jest akceptowalna, niektóre
fragmenty wręcz bardzo piękne. To już
jest coś, to jest nawet sporo! Muzycznie? Daniel Barenboim zapracował , jak wszyscy wiemy na miano nieuleczalnego
wielbiciela Wagnera i to słychać w sposobie , jaki dopieszcza frazę. Miał
wspaniały zespół solistów, o jakim dyrygent najczęściej może tylko marzyć.
Żelko Lucić jako Herold i Rene Pape jako Król Henryk to luksus niebywały.
Zwłaszcza Pape po raz kolejny udowodnił własną tezę, że Wagner to belcanto,
tylko niemieckie. Wyznaję szczerze: kocham ten głos, który na żywo robi jeszcze
większe wrażenie. Tomas Tomasson nie miał swego dnia; zdarzały mu się błędy
intonacyjne a sam głos wydawał się jakiś taki przygasły .Ale to świetny śpiewak
i mimo to był słuchalny. Evelyn Herlitzius
jest Ortrud doskonałą : dźwięczny, imponującej mocy mezzosopran mimo braku
uwodzicielskiej barwy (niekoniecznej w tej akurat partii) robił wspaniałe
wrażenie. Annette Dasch , która swą brawurą uratowała ten spektakl zasługuje na
najwyższe uznanie. Jej sopran nie ma tak pięknej barwy jak w wypadku
przewidzianej oryginalnie do roli Elsy Anjji Harteros, ale naprawdę słuchałam
jej z olbrzymią przyjemnością. Ten występ był wokalnie znacznie bardziej udany
niż w Bayreuth. Aktorsko – patrząc na Dasch nikt by nie uwierzył, że miała całe
… 135 minut by zapoznać się z produkcją! No i Jonas Kaufmann… Pod klawiaturę
cisną mi się przymiotniki w stopniu najwyższym. Niektórzy wolą jako Lohengrina
„pozaziemski”, jasny głos Klausa Floriana Vogta, dla mnie ciemny, mięsisty bar
tenor Kaufmanna jest tu idealny. Poza tym nikt współcześnie nie potrafi wyrazić
głosem tylu subtelności i niuansów. No i aktorstwo na poziomie nieosiągalnym
dla większości aktorów dramatycznych, zwłaszcza z tak godną partnerką jak
Dasch. Podsumowując: nie. To jeszcze nie TEN, mój „Lohengin”. Ale będę do niego
wracać. A to dużo.
sobota, 8 grudnia 2012
"Artaserse" i męski sekstet
Narażę się, oj, narażę. Ze wszystkich stron
docierają do mnie westchnienia I zachwyty – nie, nie nad konkretnym śpiewakiem.
Nad kontratenorami en masse. A właściwie nad falsecistami, bo kontratenor to
tylko lepiej brzmiące, ale nieprawidłowe określenie tego rodzaju głosu. Tu także korekta: to nie jest gatunek głosu,
bo żaden falsecista się nim nie urodził
( tym także różni się od prawdziwego kontratenora , klejnotu rzadszego
niż brylant) , co czasem daje się na scenie słyszeć, kiedy śpiewakowi nie udaje
się utrzymać w tym sztucznym rejestrze i nagle słyszymy jego naturalny baryton
(najczęściej). Wraz z coraz większą popularnością
oper barokowych zapotrzebowanie na falsecistów gwałtownie wzrosło. W imię
seksualnego realizmu wszechwładni reżyserzy wolą bowiem, aby role pisane dla
kastratów śpiewali cienkogłosi panowie niż panie w spodenkach. W takiej
sytuacji np. Handel zdecydowanie wolał zatrudniać kobiety, ale co tam jakiś
Handel. Kilka miesięcy temu w Nancy wystawiono dawno zapomnianą operę
„Artaserse” Vinciego i posunięto się jeszcze dalej: wszystkie role , również
żeńskie wykonali mężczyźni , w związku z czym mamy na scenie 5 falsecistów i 1
tenora. Oczywiście realizatorzy mają swoje argumenty, głównie ten, że tak też
było na premierze w 1730 roku. Wtedy jednak kastraci musieli wystąpić w
partiach damskich, bo kobiety nie miały wstępu na włoskie sceny. A jaki tego
eksperymentu rezultat? Moim zadaniem od strony wizualnej dosyć pokraczny.
Sztuczność całej sytuacji została – oczywiście celowo – jeszcze podkreślona
przez wzięcie akcji w nawias , mamy bowiem teatr w teatrze. W czasie uwertury
bohaterowie zasiadają w garderobie, malują się, spotykają na przedspektaklowej
pogawędce w szlafrokach wreszcie z całym ceremoniałem przywdziewają kostiumy. A
te ostatnie są dziwaczne, ostentacyjnie sztuczne i przesadzone. Co zapewne ma
być dodatkowym elementem gry z widzem . O ile jednak wszystkie te pióra,
skórzane kurty z kolczastymi wypustkami, przedziwne nakrycia głowy, straszliwe peruki i geometryczne krynoliny dają się jakoś usprawiedliwić to już wejście na
scenę tytułowego bohatera odzianego w damską koszulę nocną (dla nieznających
fabuły: Artaserse to mężczyzna, syn króla Kserksesa) w żaden sensowny sposób
się nie tłumaczy. Sztuka aktorska także jest w tej produkcji specyficzna,
podkreślająca sztuczność i teatralność sytuacji. Gest ma tu podwójne znaczenie – ma przekazać nie
tylko komunikat o stanie uczuć postaci ale też przypomnieć widzowi, że znajduje
się w operze, najdziwniejszym i najbardziej szalonym rodzaju teatru. No cóż,
mam wrażenie, że wielu z tych, którzy przetrzymają ponad 4 godziny spektaklu ma
to szansę się spodobać. Dla mnie, po pewnym czasie patrzenia z zainteresowaniem
stało się nieznośnie nużące. Zaś muzycznie, dla osoby jak ja niespecjalnie
wrażliwej na specyficzny urok głosu falsecisty nużące było jeszcze bardziej. Mimo,
że sam utwór pełen jest naprawdę pięknych fragmentów a męski sekstet wykonał go
bardzo dobrze. Wśród śpiewaków prym wiódł zdecydowanie Franco Fagioli jako
Arbace – brzmienie jego głosu jest pełniejsze niż u jego kolegów . No i udało
mu się mnie wzruszyć. Philippe Jaroussky – jaki jest, każdy słyszy. Ulubieniec
tłumów zawsze trzyma poziom, tu także, ale tym razem nie zachwyciłam się nim,
był OK. Drugi gwiazdor , Max Emanuel
Cencic ma właśnie taki głos , jakiego
szczerze nie cierpię: świdrujący, płaski, skrzypiący aczkolwiek trudno by coś
zarzucać jego technice. Poza tym facet w damskich szatkach zazwyczaj wygląda
dość pokracznie (chyba, że jest trans- Tajem - oni są piękniejsi od większości znanych mi
kobiet), i nic tego nie zniweluje.Z ulgą słuchałam Juana Sancho, jedynego w
tym towarzystwie tenora. Poza ciepłą barwą głosu wyróżniał się też
naturalnością, z jaką traktował frazę.Całością żelazną ręką w aksamitnej
rękawiczce pokierował Diego Fasolis – temperament nie przeszkodził mu
poprowadzić Concerto Köln z precyzją, której ta muzyka wymaga.
środa, 5 grudnia 2012
"Don Carlo" w MET , ROH i La Scali
To nie jest opera łatwa do wystawienia. Ogromna,
monumentalna, wymagająca inscenizacyjnie , A niezbędna obsada przyprawia szefów
castingu o zawrót głowy: tenor, baryton, 2 basy, sopran, mezzosopran – to tylko
role główne, oprócz tego kilka wspomagających, chór im większy tym lepszy, duża
orkiestra , no i oczywiście zdolny zapanować nad masą dźwięku generowaną przez
ten wielki aparat wykonawczy dyrygent. Pozostaje jeszcze kwestia wyboru jednej
z istniejących wersji: a są trzy podstawowe (pierwotna, francuskojęzyczna,
oczywiście z baletem i pięcioaktowa ; późniejsza, włoska, ze sporymi skrótami i
czteroaktowa ; wreszcie najpóźniejsza, włoska, pięcioaktowa, dość gruntownie
przerobiona). W spektaklu przygotowanym
wspólnymi siłami ROH Covent Garden i MET mamy do czynienia z tą ostatnią, którą sam Verdi uznawał chyba za
ostateczną. Muszę przyznać, że jest
bardzo udana inscenizacja, w której
strona teatralna i wokalna mają szansę pozostawać w idealnej równowadze.
Akt pierwszy, rozgrywający się w lesie Fontainebleaux ma najprostszą, ale
niezmiernie efektowną scenografię. Na białej (zasypanej śniegiem) scenie
biegnie zakosami czarna ścieżka, rosną białe nagie drzewa, są dwa niewysokie
pnie i kupka drewna. Wszytko to jest piękne, choć nieprzeładowane, sprawdza się
zarówno na wielkiej scenie MET, jak na mniejszej ROH. I tak też będzie dalej,
kiedy scenerią akcji stanie się Escorial: pusty, groźny, i trochę nieludzki a w
nim jedyne elementy nadmiaru stanowią rekwizyty związane z kościołem: prywatny,
złoty ołtarz w komnacie króla czy
barokowo ozdobny grobowiec cesarza. Miałam okazję zobaczyc 2 odsłony tej świetnej
inscenizacji: jej premierę z 2009 w Covent Garden i 2 lata późniejszą z MET.
Obsada niektórych ról była ta sama (Filip II, Posa, Elisabetta), za to różni
dyrygenci. „Konkurencję” wygrała moim zdaniem ROH. Przede wszystkim za pulpitem
stanął tam Antonio Pappano, dawno nie słyszałam tak znakomicie wyważonych temp
i równowagi między orkiestrą i głosami śpiewaków. Yannick Nézet-Séguin, który
tak mnie zachwycił w „Carmen” tu był w porządku – aż i tylko tyle. MET
dysponuje większym chórem i większym pudłem sceny, co daje pewną, acz niewielką
przewagę. Śpiewacy. W ROH Carlosa śpiewał Rolando Villazon i był już wówczas w
wyraźnym kryzysie wokalnym. Zdarzały mu się załamania głosu, i momenty słabej
słyszalności, chociaż i tak brzmiał znacznie lepiej ( i piękniej, dzięki
ciemnej, nasyconej barwie) niż cienkogłosy i krzykliwy Roberto Alagna.
Umiejętności aktorskie obu panów są porównywalnie wysokie, choć jako postać
czarnowłosy, szczupły i średniego
wzrostu Villazon prezentuje się ciekawiej niż niskopienny i krępy Alagna.
Księżniczkę Eboli śpiewały Sonia Ganassi(ROH)
i Anna Smirnova (MET) i tu wybór był bezdyskusyjny : Ganassi wykreowała
postać wiarygodną wizualnie i dźwiękowo, podczas gdy Smirnova darła się
przeraźliwie a przyzwoite aktorstwo nie ratowało jej postaci w obliczu tak
katastrofalnej nieznajomości podstaw techniki wokalnej. Pozostałe z ról
głównych w obu spektaklach grali ci sami artyści. Marina Poplavskaya zbiera
wszędzie dość podobne recenzje : niby wszystko pięknie, głos verdiowski,
właściwy do partii Elisabetty, prowadzony bez zarzutu, dobre góry i piana,
porządne aktorstwo Ale czegoś brakuje , odczuwa się u niej pewien chłód, który
nie pozwala zaakceptować jej interpretacji do końca. Markizem Posą był Simon
Keenlyside. Muzycznie to obok Filipa II najlepsza rola w całej operze a
Keenlyside naprawdę umie śpiewać, ale niestety to jest typowy baryton liryczny
i momentami (zwłaszcza w duetach i scenach zespołowych) nie wystarczało siły i
wolumenu. Sam głos nie ma też szczególnie uwodzicielskiej barwy. Za to wyraz
emocjonalny wspaniały. W tej sytuacji Feruccio Furlanetto jako Filip II rządził
sceną jak chciał , bo ma wszystko co
niezbędne do stworzenia roli monarchy tyleż groźnego co żałosnego : głos mocny
i piękny, zdolny przekazania najbardziej ulotnych uczuć, znakomite legato,
talent aktorski. Eric Halfvarson
dopełnił obie obsady jako odpowiednio obmierzły Wielki Inkwizytor.
Po tym doświadczeniu z „Don Carlosem” obejrzałam jeszcze,
ale bardzo fragmentarycznie zapis spektaklu
z 1978 roku z La Scali. Nie
była to dobra kolejność : archaiczna inscenizacja nie do zniesienia, oldskulowe
aktorstwo utrudniały podziwianie znakomitej momentami wokalistyki. Placido
Domingo był wówczas bardzo gruby, Margaret Price też i żadną miarą nie dało się
uwierzyć w potęgę ich przeklętego uczucia, Śpiewali jednak cudownie, i gdyby to
by tylko zapis dźwiękowy byłaby to atrakcja rzadkiej klasy. Jako Posa Renato
Bruson, którego kiedyś lubiłam zaprezentował głos niepokojąco rozwibrowany.
Obrazcowa za to do moich ulubiennic nigdy nie należała , jej imponująco potężny
mezzosopran brzmiał zawsze sucho i tak też było tym razem. Robert Lloyd
przyzwoicie wykonał Filipa II , ale porównania z Furlanettem żadnego.
piątek, 30 listopada 2012
Zapomnieć o Shakespearze
Zabierałam się do tej płyty z daleko posuniętą
ostrożnością, podejrzewając kolejną nudną francuską operę, a tu…niespodzianka.
Thomas wyraźnie więcej zawdzięcza Verdiemu niż ojczystej grand opera. Muzyka
nie jest może szczególnie wyrafinowana, ale potoczysta, melodyjna i efektywna
dramaturgicznie. Wystarczy zapomnieć o Shakespearze i rzecz może się szczerze
podobać, zwłaszcza , jeżeli została porządnie, bez dziwaczenia wystawiona. A
takim przypadkiem się zetknęłam. Produkcja z 2003 , z barcelońskiego Liceu jest
prosta, zrobiona z poszanowaniem tekstu . Dzieje się „w Danii czyli nigdzie”,
bo scenografia i kostiumy są czasowo-przestrzenną mieszanką, co w tym akurat
przypadku ma sens. Na scenie przestrzeń organizują przesuwane moduły murów z
ceglaną podmurówką i ścianami przecieranymi w rdzawe plamy, które mają kojarzyć
się z krwią. Mebli bardzo niewiele – długi stól w akcie drugim, sofa w czwartym
i to właściwie wszystko. Akcję przeprowadzono sprawnie i również w pełnej
zgodzie z muzyką, co w czasach dyktatury reżyserskiej wcale oczywistości nie
stanowi. Śpiewacy w pełni udźwignęli ciężar swoich ról, zarówno pod względem
wokalnym jak aktorskim. Fenomenalna okazała się Natalie Dessay jako Ofelia i
choć głos, jakim dysponuje nigdy do moich ulubionych nie należał muszę jej
oddać, co cesarskie. Za wspaniałą precyzją dźwiękową poszła kreacja aktorska
takiej klasy (myślę głównie o scenie szaleństwa) jaką nieczęsto widuje się w
teatrze dramatycznym (kilka Ofelii w
życiu widziałam, wiem co mówię). Na jej tle Simon Keenlyside jako Hamlet nie
mógł szczególnie zabłysnąć, ale jego interpretacji trudno cokolwiek zarzucić.
Jego głos nie powala urodą , ale Keenlyside potrafi nim operować w sposób
bardzo zniuansowany. Jest też dobrym aktorem więc hamletowskie dylematy
zaprezentował wyraziście. Beatrice Uria-Monzon została potraktowana przedziwną
charakteryzacją , która po trosze już określała postać (Gertruda nosiła się w
stylu elżbietańskim: peruka na wygolonej do połowy głowie).Ona jedyna wśród
trójki protagonistów ma bogaty, piękny głos
a jej bohaterka okazała się kobietą zaskakująco miękką i nieco bezwolną.
Znając jednak umiejętności Monzon można być pewnym, że to wynik ustawienia jej
przez reżysera, które zresztą miało rację bytu. Z pozostałych wykonawców
(wszyscy, włącznie z chórem byli bardzo dobrzy) szczególnie podobał mi się duet
grabarzy: przede wszystkim bas , ale
także tenor. Trudno ocenić pracę dyrygenta (Bertrand de Billy) przy dziele,
które słyszy się pierwszy raz, więc w tym względzie pozostanę nieświadoma – dla
mnie muzyka brzmiała jednak świetnie.
środa, 21 listopada 2012
Królewskie rywalki
„Maria Stuarda” to jedna oper , które Donizetti poświęcił
królowym z rodu Tudorów (pozostałe 2 to oczywiście „Anna Bolena” i „Roberto
Devereux”). Nie stanowią cyklu, ale są podobnie skonstruowane i wszystkie
zawierają po 2 wspaniałe role żeńskie. Mężczyźni są w nich znacznie mniej
ważni, jakkolwiek w każdej plącze się tenor, bo jakiś amant być musi. Chociażby
po to, aby królowa Elżbieta miała o kogo być zazdrosną („Maria” i „Roberto”)
lub by król miał pretekst do usunięcia niekochanej żony („Anna”). „Stuarda”
wykonywana jest chyba najrzadziej, chociaż
obecnie notuje wyraźny
renesans. Właśnie trafiła w moje ręce
płyta ze spektaklem, który zarejestrowano w 2007, w La
Scali. To nie był najlepszy okres tego
teatru, który stracił już dawno pozycję najlepszej i najszacowniejszej sceny
operowej na świecie ( dziś, nie bez powodzenia stara się powrócić do
ekstraklasy) i stal się tylko
najważniejszym lokalnie. A Italia także
przestała się już cieszyć opinia operowej potęgi. Trzeba jednak przyznać, że
ten spektakl mógłby bez wstydu zostać pokazany w MET czy Covent Garden, a
został przygotowany wyłącznie włoskimi siłami.
Akt pierwszy rozpoczyna się na dworze Elżbiety I, ale my
widzimy wnętrze złożone z kilku podestów i rzędów schodów, za to otoczone
kratami - Anglia jest więzieniem , jak
powiedziałby Shakespeare. W tym wrogim, ascetycznym i współczesnym otoczeniu
pojawiają się postacie ubrane w kostiumy stylizowane, ale również z bieżącymi
nawiązaniami (wątpię , by dworzanie królowej nosili skórzane stroje a ona sama
spodnie).Samą akcję Pier Luigi Pizzi przeprowadził logicznie i bez zbędnych
udziwnień. Miał do dyspozycji Annę Caterinę Antonacci, która uwielbia role
wyraziste , z dużym ładunkiem dramatycznej ekspresji i takie gra doskonale. Jej
Elżbieta była władcza, wściekle
zazdrosna i mściwa. Śpiewała bardzo dobrze, chociaż jak już w tym blogu
wspominałam jej głos do moich ulubionych nie należy. Poza tym , to dla Marii
Donizetti przewidział najpiękniejszą muzykę i Mariella Devia w pełni to
wykorzystała. Najlepsze wrażenie zrobiła na mnie we fragmentach lirycznych,
kiedy mogła zaprezentować znakomite piana, ale i mocniejsze fragmenty roli
brzmiały odpowiednio dramatycznie. Devia
nie jest ani tak wytrawną aktorką, ani tak efektowną kobietą jak Antonacci, ale
na finałowy triumf całkowicie sobie zasłużyła. Z panów najlepiej zaprezentował
się tenor Francesco Meli, obdarzony głosem dość jasnym, ale zaskakująco ciepłym
. Meli nie ma aparycji młodzieżowego idola, ale jego sympatyczna osobowość i
młody wiek ( każda z partnerek mogłaby
być jego matką) uwiarygodniły miłosną fiksację królowych. Simone Alberghini mnie w roli Talbota nie zachwycił
, głos, choć atrakcyjny wibrował niebezpiecznie na granicy nieprzyjemnego
drżenia. Dyrygent Antonio Fogliani albo miał za mało prób ze swymi śpiewakami,
albo nie potrafił się z nimi dogadać. Nigdy nie widziałam tylu spłoszonych
spojrzeń w stronę maestra ze strony wszystkich protagonistów , co tutaj. Nie
znam „Stuardy” na tyle dobrze , żeby oceniać bardziej szczegółowo, ale momentami między sceną a kanałem pełnej
synchronizacji zdecydowanie nie było.
poniedziałek, 19 listopada 2012
Uria-Monzon, Carmen niespodziewanie doskonała
Nie będę sobie zawracać głowy wstępem, bo każdy z nas zna najpopularniejszą operę świata prawie (albo i nie prawie) na pamięć.Barceloński Teatro Liceu wystawił ją współcześnie, co oznacza zazwyczaj odarcie
jej ze wszystkich elementów pseudohiszpańskich, ale także z wszelkiego
romantyzmu. Ta wersja Calixto Bieito jest tego podręcznikowym przykładem. Nie
ma co przytaczać szczegółów , choć oczywiście znalazły się tu fragmenty służące
wyłącznie „pour épater les bourgeois”
jako to nagi toreador ćwiczący najwyraźniej przed pójściem do pracy i z dumą
prezentujący nieskazitelne ciało (grający go tancerz ma się czym pochwalić pod
każdym względem).Także ostentacyjnie brzydkie kostiumy i tanie chwyty typu olbrzymi byk z papier-mache czy habanera wykonywana częściowo w budce telefonicznej należą do kanonu tego typu produkcji. Zazwyczaj omijam je starannie, ale tu moją uwagę
przykuła i zatrzymała Beatrice Uria Monzon, świetna Carmen pomimo teoretycznego
braku warunków fizycznych. Jest zdecydowanie dojrzała i niekoniecznie urodziwa
(choć figura znakomita), ale dramatycznie wyjątkowo efektywna i skutkiem tego
całkowicie wiarygodna jako uwodzicielka. Ma jakiś rodzaj scenicznej charyzmy,
która powoduje, że chce się na nią patrzeć. Słuchać też, bo głosowo z kolei
warunki posiada wszelakie: mocny, mięsisty, bogaty w barwie i ruchliwy
mezzosopran. Jej Jose, Roberto Alagna ma pecha, bo porównanie z Kaufmannem w
tej roli nikomu nie wyszłoby na zdrowie. Tu Alagna śpiewał ładnym,
niewymęczonym (jak mu się zdarza coraz częściej, niestety), jasnym tenorem ,
grał również zdecydowanie dobrze. Był może nieco… zbyt sympatyczny, co
powodowało zasadniczą trudność uwierzenia w jego morderczy szał ,ale i tak –
brawo. Marina Popłavska – OK., ale ja mam już jej dość. Jak na śpiewaczkę tak
bezwyrazową jak ona, karierę zrobiła oszałamiającą, jest wszędzie. Erwin
Schrott stworzył bardzo dobrą rolę jako Escamillo, ale jego kuplety to był
zdecydowany niewypał wokalny. Wyblakły, wyszarzały głos momentami miał poważny
problem z przebiciem się przez orkiestrę. Potem , w duecie z Jose, a zwłaszcza w króciutkim z Carmen
sprawował się dużo lepiej (jak na tak niepokaźny rozmiar tego ostatniego Monzon i Schrottowi udała się rzecz dość
niezwykła: stworzyli atmosferę prawdziwej, delikatnej intymności między Carmen
i Escamillem). No i oczy można było
napaść, bo Schrott wyglądał tu fantastycznie.
sobota, 17 listopada 2012
Tajemnica trzech kart
„Dama pikowa”, chociaż oparta na tekście
Aleksandra Puszkina podobnie jak „Eugeniusz Oniegin” bardzo się od
najpopularniejszej opery Czajkowskiego różni klimatem. Zamiast prostej
opowieści mamy obsesje, paroksyzmy, wizje i wreszcie ducha. W warstwie czysto
muzycznej pokrewieństwa są już bardziej wyraźne, zwłaszcza w nieomylnie
słowiańskiej melodyjności, tak różnej od włoskiej czy niemieckiej (z
wyłączeniem części aktu drugiego, zawierającej fragmenty czysto mozartowskiej
proweniencji). W każdym razie dobrze wykonana „Dama” może odbiorcy przynieść
masę satysfakcji. Moje pierwsze z nią zetknięcie miało miejsce już tak dawno,
że wstyd wspominać i zupełnie nie pamiętam , kto i jak wtedy śpiewał. Pamiętam
za to, że dzieło wywarło na wczesnonastoletnim dziewczęciu wielkie wrażenie i –
jak się właśnie okazało – wywiera je nadal. Produkcja Elijaha
Moshinsky’ego pochodzi z roku 1995, ale
na DVD zarejestrowano ją 4 lata później, zapewne ze względu na optymalny zestaw
gwiazd, który udało się do niej pozyskać, Sama inscenizacja jest dość
konwencjonalna , ze sprawnie i z sensem przeprowadzoną akcją. Scena jest tu
ujęta w ukośne ramy, które oświetlane pod koniec każdego aktu być może mają nam przypominać, że patrzymy na tableau, a „życie jest gdzie
indziej” ( w tym wypadku w muzyce). Tym bardziej, że panie i panowie noszą wielkie, niemal karykaturalne pudrowane
peruki, zgodne z czasem akcji (panowanie
Katarzyny II, czyli koniec wieku 18), ale nadające wszystkim rys groteskowy.
Właściwie prawie wszystkim, bo Herman jej nie nosi. Człowiek ogarnięty obsesją tak silną
jest bowiem uciekinierem ze świata konwencji jako ktoś, kto swój cel stawia
ponad ludzkie zasady. Dla Hermana samo
poznanie tajemnicy trzech kart i materialne
korzyści mające z niego wynikać są równoważne. Herman to rola niezwykle trudna,
wymaga świetnego aktorstwa, a przy takim bohaterze łatwo przeszarżować.
Wymaga też znakomitego opanowania głosu, i to we wszystkich tenorowych
rejestrach. Placido Domingo nie był oczywistym kandydatem do tej partii: głos i owszem, ale o nietypowej dla opery
rosyjskiej barwie, interpretacja też, ale tu z kolei skłonność do przerysowań,
które mogłyby Hermana ośmieszyć. No i ten język…A tu zaskoczenie: po pierwsze –
Domingo posługuje się całkiem dobrym rosyjskim. Poza tym naprawdę świetnie
przekazuje rozedrganie nieszczęśnika i jego stopniowe pogrążanie się w obsesji.
13 lat temu maestro był jeszcze tylko tenorem, nie zaś „tenorem, który stracił
góry, czytaj: barytonem”. I to jakim! Wszyscy wiemy, jak brzmiał w pełni sił
wokalnych. Tutaj można też go pochwalić za wyczucie stylu – to nie jest żaden
„hispano-Czajkowski”. Galina Gorchakova nie zrobiła na mnie tak wielkiego
wrażenia jak przy okazji „Ognistego anioła”. Niby wszystko OK., ale czegoś
brak. Może tej niezwykłej samokontroli, która w tamtej operze nie pozwoliła jej
ani na sekundę osunąć się w szpony konwencji. Dimitrij Hvorostovsky jako Książe
Jelecki ma do zaśpiewania niewiele ponad swoją arię, ale cóż to za aria! Muszę
przyznać, że zawsze dziwiłam się Lizie, że, po jej usłyszeniu nie przestaje
ślęczeć nad Hermanem i nie wychodzi spokojnie za księcia. No ale wtedy nie
byłoby dramatu. Ja w każdym razie, gdyby
Hvorostovsky tak mi ją zaśpiewał ani sekundy nie tkwiłabym przy biednym
furiacie. Olga Borodina, wówczas na początku swej amerykańskiej kariery
zachwyciła mnie bez reszty – piękny, jeszcze nie za ciężki mezzosopran, cudowne
prowadzenie frazy – delicje. I jaka ponętna z niej była Paulina! Partia Hrabiny zwykle wykonywana jest przez przez wielce zasłużone gwiazdy, które lepiej lub gorzej próbują przywołać wspomnienia scenicznej chwały. 71-letniej Elizabeth Soderstrom niestety się nie udało: interpretowała bez zarzutu,ale głosu już nie miała. Nie ma co
rozwodzić się nad klasą czystko muzyczną tej „Damy” : orkiestra MET w kanale i
Valery Gergiev za pulpitem dają w wypadku Czajkowskiego jakość najwyższą i tak
też się stało tym razem.
niedziela, 11 listopada 2012
Śpiewacy prowincjonalni?
W wielu recenzjach zetknęłam się z poręcznym porównaniem
(oczywiście pejoratywnym) do prowincjonalnych teatrów włoskich. Z ciekawości
postanowiłam sprawdzić jak wygląda współcześnie spektakl w jednym z nich i
obejrzałam „Luisę Miller” zarejestrowaną
w Teatro Verdi w Sassari. Produkcja okazała się krzepiąco staromodna i
nieszczególnie inspirująca , ale „Luisa” (której libretto opiera się na
schillerowskiej „Intrydze i miłości) należy do tych oper, które ciężko poddają
się transformacjom. Może dlatego specjaliści od regietheatru tak rzadko
porywają się na tego typu dzieła. Bo i cóż można by tu wymyślić ? Wbić bohaterów w korporacyjne
mundurki i posadzić wokół stołu konferencyjnego? W Sassari oszczędzono nam pomysłów
tego rodzaju, Marco Spada ograniczył się chyba do ustawienia sytuacji
scenicznych wyraz emocjonalny pozostawiając swoim śpiewakom. Z różnym skutkiem, o czym dalej.
Na scenografię nie wydano zbyt dużo, redukując ją do kilku przesuwanych
ścian i niezbędnych rekwizytów. Kostiumy
za to są niezwykle bogate, i zgodne z epoką. W roli tytułowej wystąpiła Rachele
Stanisci, która najwyraźniej ma temperament dramatyczny i nie poradziła sobie z
pierwszą sceną opery zawierającą arię i duet z Rodolphem. Tu muzyka domaga się
głosu lekkiego, i świetlistego a także
pogodnego nastroju, którego nie mącą narzekania Millera. Stanisci próbuje to
osiągnąć całkowicie bez powodzenia, głos brzmi ciężko, skrzypliwie (żeby nie
powiedzieć skrzekliwie) , to niewinne dziewczę brzmi jak zbolała matrona. Na
szczęście im dalej, tym lepiej. W akcie drugim i trzecim Stanisci jest już najwyraźniej na własnym terytorium i
jako heroina dramatyczna sprawdza się znacznie efektywniej. Prezentuje też przyzwoite
aktorstwo. Nie da się tego samego powiedzieć o Antonio De Gobi (hrabia Walter)
który nie tylko jest straszliwie konwencjonalny, ale też śpiewa brzydkim,
matowym głosem o dziwacznej wibracji Drugi bas, Taihwan Park (Wurm), jeśli
pominąć miny jak z latynoskiej
telenoweli sprawia się całkiem dobrze, ma, ładny, bogaty w barwie głos i wie ,
na czym polega verdiowski styl. Sarah Maria Punga ubawiła mnie serdecznie, co w
partii Frederiki komplementu nie stanowi. Jeśli ktoś chciałby zobaczyć, jak
przedwojenna podkuchenna mogłaby sobie wyobrażać jaśnie panią to tu miałby
ilustrację idealną. Głosowo Punga nie zawiodła ani nie zachwyciła.Miller –
Alberto Gazale po suchym początku rozśpiewał się i jego ciepły baryton
zabrzmiał naprawdę dobrze. Tyle, że warto byłoby zwrócić mu uwagę
najstaranniejsze wykańczanie frazy, bo ma z tym pewne kłopoty. Poza tym, jeśli
już w scenie początkowej markuje grę na skrzypcach , powinien to robić choć
troszkę wiarygodniej. I tu drobna uwaga natury estetycznej : obaj zaborczy
ojcowie zostali w tym spektaklu zagrani
przez wyjątkowo przystojnych mężczyzn, co dla oka jest miłe, ale dla
dramaturgii niekonieczne, a wręcz zbędne. Na koniec Rodopho – Francesco Demuro.
Znam go doskonale ze sceny TWON, ale ta „Luisa” została zarejestrowana
dosłownie klika dni po jego scenicznym debiucie ( w tej samej roli) i w związku
z tym stanowi ciekawostkę. 29-letni tenor, troszkę wówczas nieporadny aktorsko
zapowiadał się już nieźle. To nie jest mój ulubiony typ głosu (jasny, liryczny,
z nadziejami na rozszerzenie w późniejszych czasach) - wolę brzmienie nieco
ciemniejsze i bardziej nasycone - ale w
swojej klasie bardzo obiecujący. Jako nieszczęsny amant wykazywał pewne kłopoty
z górą skali, ale ogólnie wypadł bardzo dobrze. Dziś, po 5 latach ma już za
sobą debiuty w Wiener Staatsoper, La
Scali i Covent Garden, zaś przed sobą dalsze w nich występy.
W MET pojawi się po raz pierwszy jako
Alfredo. Jako, że często współpracuje z Aleksandrą Kurzak (ostatnio we wrześniu
w San Francisco on był Księciem, ona Gildą) w Warszawie widujemy go dosyć regularnie.
Najbliższa okazja w Sylwestra. I jeszcze
jedna smętna refleksja. Zazdrość jest uczuciem mało chwalebnym, ale trudno –
zazdroszczę Sassari orkiestry. Nie wiem
, czy jest tak dobra zawsze, czy tylko pod ręką Carlo Montanaro. Jeśli chodzi o
ten drugi przypadek, to nadzieja jeszcze nie umarła – od tego sezonu maestro
jest szefem muzycznym w TWON. Tylko bywa u nas niezmiernie rzadko…
czwartek, 8 listopada 2012
"Verdi" by Villazon
W
dobie globalnej wioski, powszechnej dostępności spektakli operowych na DVD , w
TV oraz Internecie CD recitalowe zyskały
na znaczeniu. Często nie są już tylko typowym
potpourri mającym stanowić świadectwo
aktualnych możliwości artysty, dziś bywają
projektami. Co oznacza jakąś myśl przewodnią (mniej lub bardziej
naciąganą), często wyrafinowaną oprawę plastyczną, a także solidną kampanię
reklamową. Kampanie owe bywają wysoce denerwujące i namolne, co nie zmienia
faktu, że koniec końców słuchacz zostaje sam na sam z płytą i głosem na niej
utrwalonym. A recital jest formą bardzo trudną – w krótkim fragmencie trzeba
zarysować postać, która w normalnym spektaklu rozwija się i ma czas
zaprezentować różne stany ducha. Poza tym obnaża bezlitośnie formę, w jakiej ten
głos się obecnie znajduje oraz ewentualne braki techniczne. Oczywiście,
inżynierowie dźwięku mają możliwości skorygowania wielu błędów, ale trzeba też
wziąć pod uwagę, że odbiorca o tym doskonale wie i dlatego oczekuje perfekcji. Czy
oczekiwałam jej włączając najnowszą płytę Rolando Villazona za tytułowaną
prosto i konkretnie „Verdi”? Może podświadomie trochę tak, chociaż znam
przecież koleje losu Villazona wiem , że
nie jest łatwo powrócić po tak poważnych problemach zdrowotnych. Biorąc pod
uwagę bieżący repertuar, który wykonuje zdziwiłam się nieco, że na płytę wybrał
akurat Verdiego – okrągła rocznica nie może przecież być jedynym powodem. Niestety,
mimo całej życzliwości jaką mam dla Rolando Villazona nie mogę tego CD zaliczyć
do jego sukcesów, i to zarówno pod względem czystko wokalnym , jak i wyrazowym.
Zawsze lubiłam ciemną , barytonową barwę jego głosu, niezbyt częstą u tenora
lirycznego. Wydawało mi się też, że śpiewak wyciągnął wnioski ze swych złych
przygód i długiej absencji ( do tej optymistycznej konstatacji doprowadziła
mnie radykalna zmiana repertuaru i jej pozytywne
rezultaty). Rzeczywiście.
Wydawało się. Villazon śpiewa tu
ściśniętym gardłem, górne dźwięki sprawiają mu wyraźną trudność, a jeśli już
są, nie brzmią zbyt imponująco. A co jak co, ale pozornie łatwa ( niektórzy
twierdzą, że prymitywna) piosenka Księcia Mantui „La donna e mobile” swobodnej
góry i blasku wymaga bezwzględnie. Nie jest to jedyny przebój na tej płycie
(przemieszane są utwory bardzo i mniej znane), ale zdecydowanie największy.
Każdy słyszał go dziesiątkach wykonań i naprawdę, takie jak to zadowoli tylko
ortodoksyjnych fanów tego tenora. Przyznam, że jeszcze większy problem miałam
ze stroną interpretacyjną - na właściwie całej płycie. Villazon sprawia
wrażenie, jakby znajdował się w stanie permanentnej histerii. Nie potrafię
zapomnieć o poprzednich wykonawcach tych arii i nie porównywać: ze szlachetnym
liryzmem Jose Carrerasa („Korsarz”),
nieskazitelną linią Pavarottiego („Lombardczycy”) i elegancką wyrazistością
Placida Dominga , który nie musiał popadać w przydechy, aby przekazać
namiętność („Bal maskowy”). Żal tym bardziej, że 3 z „8 Romanze per tenore e
orchestra” także mnie nie przekonały, a
nigdy ich nie słyszam i porównania do wielkich poprzedników nie mogły mi zepsuć
wrażenia. Całkowitą katastrofą jest „Ingemisco” z „Reqiuem”, bo artysta śpiewa
tak, jakby to była opera. Sumując: po wszystkich narzekaniach pora stwierdzić –
nie, to nie jest zła płyta. Głos Villazona ,wciąż ciemny i ciepły czasami brzmi
pięknie (najlepiej chyba w zamykającym recital fragmencie „Falstaffa”) . Ale
wolałabym, by ten jeden z najsympatyczniejszych śpiewaków świata pozostał głównie
przy Mozarcie i robił mi takie niespodzianki jak wspaniałe wykonanie partii Don
Ottavia.
wtorek, 6 listopada 2012
"Traviata" paryska
Nie wiem, które miejsce zajmuje „Traviata” w rankingu
najczęściej grywanych oper, ale jestem pewna, że jedno z czołowych. Ja też
widziałam ją niezliczoną ilość razy w dziesiątkach wersji : w krynolinie, halce, „małej czerwonej”,
ascetyczną i rozpasaną scenograficznie, w salonie, w zamtuzie, w kabarecie. I
żadna dotychczas nie wzbudziła mojej reakcji czysto emocjonalnej – nie
wzruszałam się i nie ocierałam łezki choć czasem to co widziałam i słyszałam
bardzo mi się podobało a widownia wokół mnie (nie wyłączając niektórych panów)
chlipała na potęgę. Do teraz. Dopadło wreszcie i mnie, co najdziwniejsze w
spektaklu niepozbawionym wad wykonawczych i z Violettą daleką od ideału. A
jednak. Reżyserował Christopher Marthaler którego nazwisko mnie raczej do oglądania dotąd zniechęcało , jak się okazało tylko częściowo
słusznie. Bo rzeczywiście : wszystkie wady regietheatru obecne i widoczne jak
na dłoni, jako to nonsensownie brzydka scenografia , paskudne kostiumy , a nade
wszystko nałożenie akcji oryginalnej na historię współczesną i znaną
powszechnie. W tym wypadku była to epopeja miłosna Edith Piaf i Theo Sarapo.
Boję się, że w wykonaniu innym niż to zapisane na płycie spektakl ten może być
nie do zniesienia, ale z tymi artystami ma broni się wspaniałą emocjonalną
prawdą i temperaturą. Rzecz zaczyna się w… szatni, gdzie wśród ludzi zastygłych
w sztucznych pozach manekinów i
dzierżących sztywno w dłoniach numerki (
towarzystwo uwięzione przez konwencję? ) Alfredo składa Violetcie pierwsze
deklaracje miłosne. Ten Alfredo jest chłopcem, nieporadnym i niezręcznym,
bezustannie w coś się zaplątuje, oblewa winem siebie i ją, potyka się. Violetta
przygląda się z pewnym niedowierzaniem, ale potem jej zainteresowanie i
rozczulenie szczerością szczenięcych uczuć rośnie. A Kaufmann… mój Boże, jak on
gra! Nawet ja, nastawiona sceptycznie i twardo trzymająca się podłoża
uwierzyłam na 2 godziny w tę jego miłość, a potem w rozpacz, zazdrość, ból.
Przestały mnie razić dziwne zmiany emisyjne w różnych rejestrach głosu, miałam
przed oczami (no dobrze, przed uszami może nie do końca) Alfreda idealnego. A
Marthaler nie postawił przed nim łatwego zadania każąc nieszczęśnikowi śpiewać
podczas wyczołgiwania się na plecach spod udającego samochodowy podnośnik
krzesła, podczas podnoszenia Violetty i wreszcie leżąc na plecach i wisząc
głową w dół. Christine Schaefer również znakomicie poradziła sobie aktorsko :
to na pewno nie była lala w krynolinie, to był człowiek. Wokalnie Schaefer i
Kaufmann zaprezentowali dobry poziom, chociaż od tej strony mogliby znaleźć
zwycięskich rywali , co dotyczy zwłaszcza Schaefer. Produkcję zarejestrowano w Paryżu , w 2007,
kiedy Kaufmann powoli żegnał się z Alfredem, a do speców od obsad dotarło
wreszcie, że to nie jest tenor liryczny. Jose Van Dam – Germont senior wyglądał
ale niestety nie brzmiał. Verdi nigdy nie należał do jego mocnych stron, a czas
nie pomógł głosowi - „trzeba wiedzieć
kiedy ze sceny zejść niepokonanym”. Sylvain
Cambreling orkiestrę poprowadził fachową ręką, chociaż tempo „Libiamo”
było nieco rozwleczone.
I jeszcze w ramach uzupełnienia: autentyczna historia
Piaf i Sarapo była bardzo „duszoszczipatielnaja”. Młody, piękny i niemajętny
chłopak ożenił się z niemłodą, niepiękną i schorowaną gwiazdą. Szeptano , że
dla pieniędzy. Byli małżeństwem przez
rok a po jej śmierci zostały mu tylko długi (nie był ich przyczyną), które
usilnie starał się spłacić. Nie zdążył. Zginął w katastrofie lotniczej mając 34
lata.
poniedziałek, 5 listopada 2012
Iago
Niemal każdy, kto interesuje się operą zna tę produkcję „Otella”. Jest pełnoletnia i już w roku swego powstania – 1994 - nie była szczególnie ekscytująca, ot, kolejna, bardzo tradycyjna i równie porządna co większość innych na tej scenie. Czas nic tu nie zmienił – odbiera się ją dokładnie tak samo, jak na początku. Zdarzało się, że wielcy śpiewacy wypełniali swoją indywidualnością to, co w samej inscenizacji zostało tylko naszkicowane, a zdarzało się głównie wtedy, kiedy tytułową rolę śpiewał Placido Domingo, który swoją pasją potrafił poruszyć zarówno widownię, jak partnerów. On już jednak rozstał się z „Otellem” a my 27 października dostaliśmy operę , która powinna nosić tytuł „Iago”, jak to podobno Verdi planował na początku swej nad nią pracy. Falk Struckmann zdominował spektakl pod każdym względem: wokalnym, aktorskim, osobowościowym. Jego „Credo” mroziło krew w żyłach ! Nowojorska publiczność, zazwyczaj niezwykle kulturalna i klaszcząca tak, by nie przeszkadzać muzyce tym razem nie zdołała opanować entuzjazmu, i wcale się nie dziwię. Tego wszystkiego dokonał 54-letni, specjalizujący się w rodzimym repertuarze niemiecki bas-baryton, w MET pamiętany jako świetny „Wozzeck”. Ale chyba nikt nie podejrzewał go o tak fantastyczny występ w Verdim. Renee Fleming, która żegna się z partią Desdemony także pozostała w cieniu demonicznego Iagona, choć poza nadmiernym wdzięczeniem się trudno jej coś zarzucić. Głos nie stracił nic ze swego słynnego, kremowego brzmienia, znakomite legato, ładne piana. Zastanowiło mnie tylko nietypowe zachowanie Renee wobec będącej gospodynią tej transmisji Sondry Radvanovsky. Panie chyba się wzajemnie nie cierpią, ale to nie usprawiedliwia demonstracyjnego odwracanie się do koleżanki bokiem i patrzenia gdzieś w siną dal. Świadczy to niestety o tym, że Fleming pretendująca do miana damy jednak nią nie jest… Wracając do spraw zasadniczych – Johann Botha okazał się najbardziej wypranym z emocji Otellem jakiego w życiu słyszałam. Jak wiadomo, ten spektakl był jego pierwszym po rezygnacji z kilku poprzednich, która została wymuszona przez bardzo silne ataki alergii , niepozwalajace mu śpiewać. Istniały poważne obawy, że i tym razem choroba może go powalić, ale po „Esultate” wiadomym już się stało, że to nam nie grozi. Botha ma głos o odpowiednim wolumenie i mocy (z blaskiem już gorzej), ale zwyczajnie jest kiepskim aktorem, co akurat w roli Otella dyskwalifikuje. I nie chodzi wcale o specyficzne warunki fizyczne, siłą rzeczy aktywność sceniczną ograniczające.Chodzi o aktorstwo wokalne. W roli Cassia obsadzono 28-letniego Michaela Fabiano, wschodzącą amerykańską gwiazdę. Dyskusja i zachwyty nad nim na forum Opera L zajęły większość miejsca poświęconego temu spektaklowi. Rzeczywiście, poza tym, że młody i dość przystojny, Fabiano ma bardzo atrakcyjny w barwie i dość mocny jak na tenora lirycznego głos. Role wspomagające zostały wykonane bardzo dobrze ( Emilia – Renee Tatum – świetna). Gorzej z chórem i dyrygentem. Siemion Byczkow nie wydobył z partytury tego co w niej najważniejsze – wspaniałych kontrastów momentów lirycznych i pełnych namiętności. Otwierajaca operę scena burzy , jedna z najefektowniejszych w całej literaturze operowej wypadła dość blado - za mało dynamiki! Na domiar złego, i tu już winą trzeba obciązyć Elijaha Moshinsky’ego ustawił on chór w sposób bardzo statyczny, podczas, gdy muzyka wymaga ruchu, akcji. Ogólnie jeśli ten spektakl będzie pamiętany po latach, to wyłącznie dzięki Falkowi Struckmannowi.
niedziela, 4 listopada 2012
Mariusz Kwiecień - Birthday Boy
Mój ulubieniec, Mariusz Kwiecień kończy dziś 40 lat. W
tym wieku baryton ma przed sobą sporo więcej, niż za sobą, więc pozwolę sobie
powinszować i ”pożyczyć”. Panie Mariuszu, w życiu pozaoperowym , które jest
najważniejsze - samego życia po prostu,
bogatego w przyjaznych ludzi i miłość.
Dużo frajdy ze wszystkiego, co ono przynosi! A w pracy - inspirujących
partnerów, muzykalnych i kreatywnych reżyserów, wspaniałych dyrygentów i
orkiestr, „Króla Rogera” w MET oraz wszędzie, gdzie zechce Pan go śpiewać.Oraz
świetnej formy fizycznej i oby fortuna
Panu sprzyjała. A sobie, w imieniu własnym i innych fanów z mojego miasta (
jest nas duuuużo) życzę, żeby śpiewał Pan u nas częściej. Nie jesteśmy
Krakowem, ale w Warszawie też bywa miło, chociaż nie wszyscy w to wierzą.
czwartek, 1 listopada 2012
"Lohengrin" wytęskniony
Od lat nie pomnę już ilu szukam swojego „Lohengrina”.
Wersji kompletnej, w której to co przed oczami i w uszach zgadzałoby się ze
sobą i było nie tylko najwyższej klasy , ale też …moje. Wszystko to dlatego, że
„Lohengrin” jest dla mnie utworem wyjątkowym, pokochałam to dzieło od
pierwszego z nim kontaktu dawno, dawno temu. Jak dotąd poszukiwania nie zostały
uwieńczone sukcesem. I o ile zdarzało mi się słyszeć je doskonale wykonane od
strony muzycznej , to żadna produkcja sceniczna nie zaspokoiła mego głodu
„Lohengrina” idealnego. Wyrażam się nieco patetycznie, ale w końcu chodzi o
Wagnera! Każdej wizycie w teatrze
operowym (niestety bardzo rzadko), każdej nowej płycie DVD towarzyszy nadzieja
, że może tym razem. I rozczarowanie , że jednak nie, jakkolwiek interesująco
się zapowiadało. Właśnie mam za sobą
kolejne tego typu doświadczenie – spektakl z Opery Paryskiej , z 1996 roku.
Oczekiwania miałam może zbyt duże, bo reżyserował mój faworyt Robert Carsen,
który później , także w Paryżu wystawił wyjątkową, poetycką „Rusałkę”. Tym
razem się nie udało. Od pierwszych taktów wstępu widzimy zastygły w bezruchu
lud Brabancji odziany w brudnobure , współczesne , zgrzebne stroje (walonki,
kufajki). Król Henryk nosi mundur (nieszczególnie oryginalne) zaś Elsa , jako
jedyna jasną sukienkę – ale z narzuconą kurtką. Z tyłu wyświetla się ponury, wyszarzały krajobraz. Elsa jest tu źródłem czystości i jasności , w
półmroku tylko ją prowadzi złociste, ciepłe światło. Lohengrin nosi
średniowieczny kostium z mieczem i przybywa z innego, lepszego świata, który
odsłania się nam na chwilę wraz z pierwszym pojawieniem się herosa. Trochę
łopatologiczne, prawda ?I tak to się toczy aż do finału, w którym mityczna
kraina odsłoni się na kolejny moment i zabierze Lohengrina na zawsze. Zasada opozycji i nieprzenikalności dwóch
światów niewzruszenie rządzi spektaklem.
Lohengrin, który próbuje wieść zwyczajne życie ponosi niezawinioną porażkę (w drugim akcie i
na początku trzeciego jako symbol tej próby
zakłada ślubny garnitur by w
finale powrócić do wizerunku herosa). Słynny marsz weselny towarzyszy tu
czynności zaścielania łoża dla nowożeńców, a po śmierci Telramunda pościel
zostaje sprzątnięta zaś łoże wyniesione. Element nadziei, symbolizowany przez
przywróconego dziedzica Brabancji i jego symboliczny gest zasadzenia dębu nie
wydał mi się przekonujący. Wykonawstwo w tej produkcji jest jak ona sama – w zasadzie dobre, ale jakieś
takie blade. Karita Mattila ma wszelkie
dane, aby być fantastyczną Elsą i od strony wokalnej taka właśnie jest. Jej
głos, jasny, czysty, o wyraźnie północnym zabarwieniu cudownie się sprawdza w
długich, miękkich frazach ( (ktoś nazwał „Lohengrina” wagnerowskim listem
miłosnym …do Belliniego – słusznie) . Ale aktorsko Mattila wypada gorzej , bo
nie zmienia się ani trochę. Od początku do końca pokazuje ten sam wyraz twarzy
naiwnego dziecka zmuszonego mierzyć się z przeznaczeniem. A przecież Elsa ma
też swoją mroczną stronę i fakt, że przez moment pozwala jej ( z poduszczenia
Ortrud i Telramunda) sobą zawładnąć powoduje finałową katastrofę (przynajmniej
w wymiarze osobistym). Gósta Winbergh dysponuje podobnymi zaletami głosowymi co
jego partnerka, niestety prezentuje też drewniane aktorstwo . Trudno więc się
dopatrzeć między tą parą silnego uczucia i finałowy dramat zostaje osłabiony.
Helmut Welker jest bladym pod każdym względem Telramundem, zaś Gwyneth Jones,
niegdyś znakomita, czasy świetności wokalnej miała już w tym spektaklu za sobą.
Rola Ortrud jest trudna i wyczerpująca, Jones nie sprostała, choć starała się
stworzyć mocną kreację aktorską. Jan-Hendrik Rootering nie wyróżnia się niczym
szczególnym jako król Henryk ograniczając się do poprawnego śpiewania.
Prowadzący orkiestrę James Conlon dostosował się do ogólnego poziomu – w
porządku, ale bez większej finezji. Cóż, najwyraźniej mój „Lohengrin” ciągle
jeszcze przede mną. Może to będzie ten, którym sezon 2012/2013 otworzy 7
grudnia La Scala. Obsada
jak z moich marzeń: Kaufmann, Harteros i Pape. Zobaczymy….
sobota, 27 października 2012
"Zelmira" obrzydliwa
Nie wiem, w jakim stopniu
na percepcję po raz pierwszy widzianego i słyszanego dzieła ma wpływ
jego wykonanie, ale zapewne w znacznym. W tym sensie twórcy inscenizacji
„Zelmiry” nie przysłużyli się operze ani trochę, chociaż i tak Rossini na ogół
nudzi mnie niepomiernie (są 2-3 wyjątki). Tutaj odkryłam piękną arię Emmy,
takiż duet Zelmiry i Emmy oraz znakomity finał I aktu. Reszta standardowo
usypiająca. Za to spektakl głupio , momentami nawet obrzydliwie wykoncypowany. Przytaczanie nazwisk twórców tej produkcji (z Pesaro 2009) byłoby nieuzasadnioną uprzejmością wobec nich - niech zginą w pomroce dziejów (nazwiska, nie ludzie oczywiście) . Szczytem obrzydliwości jest scena, w której Zelmira karmi piersią …swego
tatusia (ucharakteryzowany udatnie na odrażającego starca Alex Esposito),który
ssie łapczywie, obmacując przy tym biust córeczki. Od strony muzycznej było w porządku. Podobała
mi się Kate Aldrich, piękna zewnętrznie (wygląda jak siostra Salmy Hayek) i
głosowo. Juan Diego Florez postaciowo nieciekawy , nie dano mu na to szansy,
wokalnie jak zawsze klasa. Dobry był wspominany już Alex Esposito, gdyby tylko nie musiał wypełniać zaleceń reżysera... Gregory Kunde zupełnie nieudany, ale rossiniowskie
wymagania obsadowe wykończyłyby każdy teatr (tu: 2 rownorzędne tenory, podobnie
z mezzosopranami i basami). Podbiła moje uszy Marianna Pizzolato, dla mnie
główna gwiazda tego spektaklu – ciepły, dźwięczny głos, znakomita kontrola
oddechu, koloratura, piękne legato. No, ale ona divą nigdy nie będzie, nie w
dzisiejszych czasach, niestety .
Zdecydowanie nie jest pięknością – niewysoka, krępa, krótkoszyja. Szkoda,bo
naprawdę jest warta więcej niż pozycja „znanej śpiewaczki” Ale cóż, signum temporis.
poniedziałek, 22 października 2012
"Cosi" w okowach psychoanalizy
„Cosi
fan tutte” jako psychoanalityczny dramat? U Clausa Gutha to zupełnie oczywiste
i nikogo, kto widział jego salzburskie realizacje „Wesela Figara” i „Don
Giovanniego” nie zdziwi. O ile taka koncepcja nie przysłużyła się szczególnie
„Weselu” ( swoje dołożył Harnoncourt żywcem zarzynając partyturę Mozarta) , to
„Don Giovanni” był już wielkim sukcesem. „Cosi” miało premierę jako ostatnie z
nieśmiertelnej trójki duetu Mozart-Da Ponte
- w lipcu 2009 i nie powtórzyło ani porażki, ani triumfu. Jak wiemy jest
to opera wyjątkowo zespołowa ale w tej produkcji ma ona zdecydowanie głównego
bohatera – Don Alfonsa. I w niczym nie przypomina on nieco złośliwych, ale w
sumie nie takich groźnych „wujaszków”, których oglądaliśmy wcześniej. Ten Don
Alfonso to mężczyzna zmęczony, wypalony i – to przede wszystkim – rozczarowany.
Możemy się domyślać, że przeżył jakąś katastrofę uczuciową (ewidentnie „bo to
zła kobieta była”) i wszystko co robi stanowi tego nieszczęścia konsekwencję.
Kieruje nim chęć ukarania kobiet bo… „cosi fan tutte” ale ofiarami są też mężczyźni - na końcu nikt nie jest nawet zadowolony , o szczęściu nie mówiąc. A my, widzowie wiemy
o tym od pierwszych nut początkowego tercetu.
Znaleźliśmy się w domu urządzonym przez współczesnego dekoratora
minimalistę – proste meble w niewielkiej ilości, kontrast czerni i bieli, na ścianie
pseudoafrykańskie maski , obowiązkowe schody. Za wielką taflą szkła drzewa,
dwa z nich rosną nawet w środku – zupełnie jak w magazynach wnętrzarskich
prezentujących snobistyczny szyk nowobogackich domów. Mieszkające tu siostry
też wyglądają jak żurnalowa ilustracja: są piękne, eleganckie i wystylizowane,
takie, jakimi otaczają się majętni mężczyźni sukcesu. Zarówno one jak ich
partnerzy wydają się przybywać prosto z kart różowej „chiclit” . Trzeba
przyznać, że Guth znakomicie podkreślił zawarty już w tekście muzycznym
kontrast charakterów. Uczciwszą z sióstr jest zdecydowanie Dorabella, która
szybko godzi się na nowego kochanka i nie krygując się „bierze brunecika’,
podczas gdy Fiordiligi … przeżywa rozdzierający dramat, bo chciałaby a boi się.
Chciałaby zachować w swoich i otoczenia oczach obraz osoby wiernej i uczciwej a
boi się go stracić. Kiedy się już zdecyduje, będzie seksualnie agresywniejsza
od Dorabelli. Z panów bardziej świadomy,
czym eksperyment może się skończyć jest Guglielmo, który od początku wie (z
doświadczenia?), że wierność może być tylko fasadą , ale boi się otrzymać
dowód. Guglielmo to Don Alfonso in statu nascendi, w przyszłości gorycz może go
zniszczyć. Ferrando jest tylko buńczucznym młodzieniaszkiem, niezbyt
refleksyjnym, dość gwałtownym i nieszczególnie inteligentnym. Guth ,zgodnie
zresztą z tekstem, nie rozwiązał dylematu kto z kim zostanie, gdy wybrzmią ostatnie
nuty.Najgrubszą kreską Da Ponte
nakreślił Despinę . Ale to zdecydowanie nie usprawiedliwia tego, co z tej
postaci uczynili reżyser i wykonawczyni,
Patricia Petibon. Bo Despina nie jest tu
po prostu sprytną, niepozbawioną wdzięku i „chłopskiego rozumu” subretką. Zrobiono
z niej karykaturę, tu słowo wulgarna nie
wystarcza , na usta ciśnie się określenie prostacka. Petibon uraczyła nas swoją
zwyczajową, kompulsywną nadaktywnością
połączoną z obsesyjną chęcią bycia w centrum uwagi. Co gorsza jej wokalne
manieryzmy są nie do zniesienia, zaś ostry, szklisty głos sytuacji nie ratuje. Bo
Skovhus nie dysponuje głosem pięknym w barwie , ale śpiewa dobrze i jako
zgorzkniały i niebezpieczny Alfonso wypadł znakomicie. Z czwórki amantów lepsze
okazały się panie: Isabel Leonard– ciepły , pięknie prowadzony nominalny
mezzosopran (jej głos pozwoliłby także zaśpiewać Fiordiligi) i Miah Persson,
jaśniejszy, ale równie sprawny sopran. Obie były też znakomite aktorsko, w czym
Florian Boesch i Topi Lehtipuu im dzielnie sekundowali . Boesch sprawił na mnie
wrażenie barytona aż nazbyt lirycznego, ta postać wymaga jednak troszkę więcej
wolumenu, choć na plus należy mu zaliczyć brak napinania się i ciśnięcia głosu.
Lehtipuu , klasyczny tenore gi grazia powinien popracować nad legato , które u
Mozarta jest tak ważne. Ogólnie jednak stronę muzyczną spektaklu można uznać za
bardzo udaną, dyrygent Adam Fischer oszczędził nam eksperymentów , nie poganiał
ani nie zwalniał zanadto, Wiener Philharmoniker zabrzmieli w związku z tym
bardzo dobrze. Podobnie jak chór, który mieliśmy okazję zobaczyć dopiero przy
ukłonach.
sobota, 20 października 2012
"Don Giovanni" według Czerniakowa
Dimitrij Czerniakow po swojemu zdekonstruował operę oper.
Niczym
Warlikowski drąży on temat dręczący jego
samego zupełnie nie biorąc pod uwagę dzieła , które realizuje. Każda jego
produkcja bada ten sam wątek obcego- buntownika
niszczonego przez opresyjne społeczeństwo. W przypadku „Oniegina” i
„Makbeta” to się sprawdziło, w „Don Giovannim” zupełnie nie. Na scenie mamy
potężną, mieszczańską bibliotekę, są lata sześćdziesiąte. W czasie uwertury
rozgrywa się prolog :służba wnosi kwiaty, coś sprząta, poprawia. Po czym
dostajemy wyświetlone na nagle zapadłej kurtynie dramatis personae .Konieczne,
bo reżyser całkowicie zmienił relacje między postaciami: Donna Anna pozostała
córką Komandora a Ottavio jej narzeczonym (nowym), ale Zerlina jest jej córką,
Donna Elvira kuzynką, sam Don Giovanni
mężem Elviry zaś Leporello totumfackim domu. Po rozpoczęciu akcji właściwej
biedny Giovanni omal nie zostaje zgwałcony przez napaloną Annę, powodującą szarpaninę w której Komandor ginie
od przypadkowego strzału. To co oglądamy później stanowi prostą konsekwencję
obranego założenia i jest właściwie meczem drużyny strasznych mieszczan (z
wiodącą rolą niezaspokojonych kobiet) przeciwko Obcemu. Rezultat musi być oczywisty od początku, zwłaszcza, że nasz
buntownik, wypalony, krańcowo zmęczony, cierpi z powodu urojeń (widmo Komandora
widzi znacznie wcześniej, niżby to wynikało z libretta) i choroby serca, przez
którą w końcu zostanie powalony. Nie bez
udziału szóstki fałszywych cnotliwców, którzy wynajmują człowieka, aby zagrał
gościa z zaświatów. W tej sytuacji finałowy sekstet śpiewany nad konającym na
zawał Giovannim brzmi dość upiornie. Nie
można odmówić temu spektaklowi żelaznej konsekwencji, za to uleciał z niej
wszelki związek z dziełem Da Pontego. A i Mozartowi się dostało, bo wykonawcy z
Aix-en-Provence raczej się nie popisali.Panie krzyczały ( Marlis Petersem –
Anna, Kerstin Avemo – Zerlina) , z wyjątkiem Kristine Opolais , która jako Elvira przynajmniej śpiewała. Bo
Skovhus nigdy nie był moim faworytem, głos ma raczej mało dźwięczny, nie mój
typ. Fizycznie jest odpychający, co w niczym nie uzasadnia damskiej wścieklizny
na jego punkcie. Kyle Ketelsen, obdarzony tu groteskową fryzurą przynajmniej
wokalnie był dobry, co nie dotyczy niestety Davida Bizica (Ottavio) ani Colina Balzera (Masetto). Anatolij Koczerga
nie zawiódł jako Komandor, ale on niestety mało ma do zaśpiewania . Szkoda.
Subskrybuj:
Posty (Atom)